piątek, 7 września 2018

Mission impossible - done!

Mam koleżankę, która jest jakby spełnieniem niemożliwości. Zajmuje się trójką dzieci, prowadzi dom i pracuje zawodowo. Teoretycznie norma. Ale Kamila oprócz tego robi biżuterię, szyje, maluje, decoupageuje i piecze ciasta, czasem bardzo odjechane. Już kiedyś wydawało mi się to trudne, a teraz, kiedy posiadając własne, jedno, dziecko cieszę się, kiedy uda mi się chociaż posprzątać - mission impossible. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ to właśnie Kamila była pierwszą osobą, która zaznajomiła mnie z tak zwanymi sznurami koralikowymi.
Sznur koralikowy, dla niezorientowanych, jest to rodzaj biżuterii, wykonywany za pomocą szydełka z korlików i nici. Właściwie wykonany wygląda naprawdę elegancko, do tego daje nieskończone możliwości w kwestii kolorystyki i wzorów. Z założenia wykonanie jest proste - robimy słupki i na każdy słupek idzie koralik. Tylko że... szydełko jest grubości igły, koraliki mają średnice poniżej jednego milimetra i pracujemy na nitce. Do tego proste poprowadzenie nitki z niewłaściwej strony udaremnia całą pracę, a jeśli spadnie z szydełka, to możemy się pożegnać z całą pracą szybciej, niż zdążymy powiedzieć "japierdolę...".
W sznurach koralikowych autorstwa Kamili zakochałam się bardzo szybko. Myślę, że moja kolekcja bransoletek jej autorstwa, wykonanych tą techniką wynosi ponad piętnaście sztuk. Ale jak to mówią: daj człowiekowi rybę... Więc opanowanie techniki szydełkowania koralikami marzyło mi się od początku. Ale wystarczyło zobaczyć, jak robi to Kamila, żeby opadły ze mnie wszystkie złudzenia. Patrzylam, patrzyłam i patrzyłam... I nie byłam w stanie tego ogarnąć. "Wkładasz szydełko w dziurkę, przeciągasz nitkę ,ściągasz koralik i znowu, proste". Nie było proste wtedy i teraz, kiedy już to potrafię, nadal nie wydaje mi się proste. Na przestrzeni kilku lat podejmowałam próby nie raz, posiłkując się internetowymi tutorialami i po prostu nie byłam w stanie tego zrobić. Pogodziłam się z myślą, że mój mózg akurat tego nie jest w stanie się nauczyć.
W lutym tego roku trafiłam do szpitala. Było to dla mnie traumatyczne przeżycie, z wielu powodów. To był mój pierwszy poważny pobyt w szpitalu, bo nie liczę jednego dnia jakieś dziesieć lat temu, kiedy to miałam zabieg pod pełną narkozą, a wieczorem już siedziałam sobie domu. Teraz zostałam wzięta z zaskoczenia, bo po pierwszej wizycie byłam święcie przekonana, że hospitalizacji da się uniknąć i nawet się nie spakowałam. Do tego w domu zostawiłam kota w ostatecznym stadium mocznicy, który wymagał codziennych kroplówek. A w placówce przez długi czas nikt nie chciał mi powiedzieć, ile czasu tam spędzę.
Co więc można robić, kiedy ma sie cały czas świata, ale trzeba go spędzać w jednym miejscu, z nieustannie zmieniajacymi się ludźmi i głównie w łóżku, bo nawet na siedzenie za bardzo nie ma się siły? Można się na przykład nauczyć czegoś, co było nienauczalne.
W całe przedsięwzięcie musiałam zaangażować mojego mężczyznę, który nie był tym faktem szczególnie uszczęśliwiony. Chociaż jego zadanie polegało jedynie na zamówieniu wybranych przeze mnie koralików i niezbędnego osprzętu w postaci igieł i nici.
No i zaczęło się. Nie pamiętam, ile prób podjęłam, ale dokładnie pamiętam tę, która skończyła się sukcesem. Wcześniej nie mogłam wyjść poza trzy rzędy koralików. Zamiast sznura wychodziła mi kula, w którą w pewnym momencie już nic nie dało się nigdzie wbić. Tamtego wieczora uparłam się i dosłownie kilka godzin analizowałam tutoriale próbując odgadnąć, gdzie popełniam błąd. Szyłam i prułam, szyłam i prułam, i tak w kółko. I w końcu znalazłam ten jeden, maciupeńki szczegół, który odróżniał moją pracę od prac specjalistek. Wspomniana wcześniej źle poprowadzona nitka. Wystarczyło przekładać nitkę z niewłaściwej strony koralika, żeby sznur nie miał szansy się udać. To był przełom. Koślawo i z wielkim trudem, ale w końcu pokonałam ten feralny trzeci rząd. Moim oczom powoli zaczął się ukazywać elegancki sznur z delikatnym wzorem (na początek dobrze jest wybrać prosty spiralny wzór, dzieki czemu od razu widać, pod który koralik mamy się wbić w danym momencie.


Potem jeszcze parę rzeczy musiałam nauczyć się na własnych błędach. Na przykład, że dodane przez pomyłkę koraliki w mniejszym rozmiarze psują całą bransoletkę, albo że koraliki różnego rodzaju, pomimo, teoretycznie, tego samego rozmiaru, jednak różnią się między sobą wielkością, albo że bransoletki o obwodzie dziesięciu koralików i więcej wymagają zastosowania innego ściegu. Ale to wszystko pikuś. Jak wiadomo, im ciężej nam coś opanować, tym więcej radochy przynosi, kiedy w końcu zaczyna wychodzić. Dlatego ja zaliczam opanowanie sznurów koralikowych do największych osiągnięć tego roku i oddaję się tej pasji w każdej wolnej chwili. Co w sumie nie jest trudne, bo robótkę łatwo spakowac do kieszeni. Regularnie dziergam na kiermaszach, w domu w każdym miejscu, w którym się akurat znajduję, zdarzało mi się także jako pasażer w samochodzie, a i w kolejce do lekarza ostatnio korciło mnie, żeby sobie poszydełkować. Tyle wzorów do wypróbowania, tyle kolorów do zmiksowania... Eh, i już mnie swędzą ręce...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz