wtorek, 24 maja 2016

XII Dni Fantastyki - Wrocław, 13-15.05.2016 r., Cz. 3

Trzeci dzień DFów kojarzył mi się jako ten ostatni, najsmutniejszy. Kiedy pogoda nie jest już taka fajna i wszyscy się pakują. W tym roku tak nie było. Konwent trwał "do końca".
Dzieci zostały w domu, a my postanowiliśmy skorzystać w końcu trochę z prelekcji. I tu mały zonk - na cztery prelekcje, na które udało nam się dostać, na dwóch prelegenci przyznali się, że to nie do końca oni mieli prowadzić prelekcję i nie za bardzo są przygotowani (jeden wręcz momentami nie bardzo wiedział, o czym mówi, a akurat w jego temacie i ja i reszta słuchaczy byliśmy zdecydowanie bardziej zorientowani), na jednej prelekcji prowadząca stwierdziła, że spieszy się na pociąg i że będzie szybko i oczekuje, żebyśmy to my mówili (serio?).
Na szczęście w ostatniej chwili w programie wypatrzyłam prelekcję Radka Raka. Znałam takiego jednego jeszcze z moich czasów na fantastyce.pl. Podpisywał się Ajwenhoł i pisał naprawdę oryginalnie. To było oczywiste, że w końcu się wybije. Krążyły legendy o tym, że wydawnictwa same się do niego zgłaszały, na podstawie jego publikacji internetowych i tym sposobem, nakładem Prószyńskiego, ukazała się jego debiutancka powieść "Kocham cię, Lilith" (plotki potwierdzone u źródła). Jednak to było bardzo dawno temu i nasze drogi już się nie stykały. Ku mojej wielkiej radości okazało się, że to "ten" Radek Rak.
Prelekcja "Erotyka i fantastyka" zgromadziła pełną salę (co się dziwić). Słuchałam z poziomu podłogi, ale na szczęście ciekawa treść wykładu wynagradzała niewygody. A potem była krótka chwila na rozmowę (na szczęście Ajwenhoł nie zapomniał mnie całkiem i nie wyszłam na psychopatycznego stalkera, chyba...) i plany następnego spotkania, być może na zbliżającym się Polconie.
O jeszcze jednym odkryciu muszę wspomnieć. Miałam niesamowita przyjemność, bo inaczej nie jestem w stanie tego określić, podziwiać i nabyć medalion autorstwa Martvej Natury. Pamiętam, że strona autorki na FB od czasu do czasu mi migała, to jednak okazało się niczym w porównaniu z rzeczywistością. Kamee z malowanym szkłem (tzw. efekt "wow"), przyciągnęły mnie do tego stopnia, że przy zasobniejszym portfelu kupiłabym wszystkie... Na razie zadowoliłam się niebieskim drzewkiem, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś gdzieś...


Podsumowując: te DFy były dla mnie zupełnie inne od zeszłorocznych. Może mniej ekscytujące, bardziej stresujące, ale i mimo wszystko inspirujące. A moja pierwsza w życiu prelekcja pociągnęła za sobą przewidywalne konsekwencje: wróciłam na Herbatkę.

piątek, 20 maja 2016

XII Dni Fantastyki - Wrocław, 13-15.05.2016 r., Cz. 2

I nadszedł sobotni poranek. Wstałam przed szóstą, bo wydawało mi się, że zdążę się jeszcze przygotować. W praktyce, jedyne co zrobiłam to wydrukowanie ściągi, zjedzenie śniadania i ubranie się. Mimo dużego zapasu czasu moi mężczyźni i tak musieli na mnie czekać, bo w ostatniej chwili okazało się, że kupiona trzy lata temu i nigdy nie noszona para butów, która wydawała mi się idealna na tę okazję, składa się z dwóch prawych... (Wróżba jakaś?) Także stylizacja musiała przejść błyskawiczną metamorfozę i ruszyliśmy...
W zamku byliśmy po 9.00, bo mężczyźni planowali w śniadanie zaopatrzyć się w Food Truckach, które okazały się zamknięte. Poszwendaliśmy się więc w oczekiwaniu na resztę ekipy, dzięki czemu prawie spóźniłam się na własną prelekcję...
I tu muszę powiedzieć, że chłopak, który się mną "zaopiekował", był naprawdę cudowny. Jego uśmiech, wsparcie, miłe słowa i humor naprawdę mnie uspokoiły i nastawiły pozytywnie, bo czarnych myśli miałam mnóstwo. Przede wszystkim zdążyłam stwierdzić, że moja prelekcja jest zupełnie nieprzydatna i bez sensu, a ja od podstawówki nie występowałam przed ludźmi, a wtedy jeszcze nie byłam taka dzika. Odwagi nie dodawała mi też sala, która do najmniejszych nie należała (kiedyś chodziłam tam na zajęcia taneczne) i nie wierzyłam, że znajdzie się tylu chętnych, żeby zapełnić ją choćby w połowie.
Ku mojemu zaskoczeniu frekwencja wyniosła jakieś 70%. Znalazło się nawet kilka osób, z którymi udało mi się złapać lepszy kontakt i które prawdopodobnie były zainteresowane tym, co mam do powiedzenia.
Kryzys dopadł mnie w połowie prelekcji, gdy okazało się, że powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia i czas na wielką improwizację. Nie poszło chyba jednak bardzo źle. Cała prelekcja została nagrana przez herbatkowego Wielkiego Kreatora i etapami zamieszczam ją na naszym kanale YT:


Po prelekcji nadszedł ten cudowny moment, kiedy wreszcie mogłam zacząć cieszyć się imprezą. Był jedynie mały problem: najmłodszy uczestnik naszej grupy po mojej prelekcji stwierdził, że jego limit chodzenia na wykłady się wyczerpał i "żadnego więcej!"...
Na szczęście w sobotę pogoda dopisała, więc mogliśmy w pełni cieszyć się rozrywami alternatywnymi. Na pierwszy rzut: JUGGER! Chyba obecnie mój ulubiony sport i jedyny, którego rozgrywki z radością oglądam na żywo ;) Krew, pot i dużo przemocy! Oczywiście wszystko według określonych, aczkolwiek całkiem prostych zasad. 

fot. Paweł Gilowski

Następny punkt: konkurs cosplay. I tu miałam mały problem, bo konkurs zdominowany był przez postaci z gier, których niestety w większości nie kojarzyłam. Co nie znaczy, że nie miałam swoich faworytów. W przeciwieństwie do jury moim jedynym kryterium było wrażenie, jakie zrobiła na mnie prezentacja. Za niesamowite ruchy (oj, rozgrzała dziewczyna publiczność) kibicowałam księżniczce Velvet (UniCat Cosplay)

fot. Andrzej Przybylski

oraz Ayeshy w roli Visenyi Targaryen, która na moje ucho dostała największe brawa w związku z naprawdę rozbrajającym występem. 


Obie dziewczyny zostały wyróżnione, więc czuję się ukontentowana.
Po konkursie stanęliśmy przed bardzo trudną decyzją, bo... zrobiło się naprawdę zimno. Było po 19.00, Gala zaczynała się o 21.00, a my już byliśmy mocno zmęczeni. No ale jak to, tak po prostu odpuścić? Szybka piłka: w godzinę pojechaliśmy do domu, łyknęliśmy gorącej kawy, wzięliśmy zimowe kurtki, koce i poduchy i hajda z powrotem! To była najmądrzejsza decyzja tego konwentu.
Gala Dni Fantastyki po raz kolejny wydawała mi się najbardziej nieprzygotowaną galą pod słońcem. Jury myliło nazwiska, nie było pewne, co i komu przyznaje, ale cóż, taki już urok DFów, ale... Galę uświetniają zawsze jakieś występy i w tym roku mogę powiedzieć, że krótkie "etiudy", jak je nazywał prowadzący galę, w wykonaniu Elementum Art wynagrodziły mi wszystkie niedogodności imprezy. Muzyka, ogień i jakaś dziwna magia, którą chłopaki roztaczali, były dla mnie najbardziej niesamowitym momentem całego konwentu.

fot. Paweł Gilowski

Wróciłam do domu absolutnie zauroczona, a i nawet przeważeni marudne dzieci diametralnie zmieniły zdanie co do sensu bywania na DFach ;)

środa, 18 maja 2016

XII Dni Fantastyki - Wrocław, 13-15.05.2016 r., Cz. 1

Mało osób o tym wie, ale mam fobię społeczną. Każde wyjście z domu, ba, czasem nawet z mieszkania, jest dla mnie wyzwaniem. To tak, jakby kazać osobie z arachnofobią wejść do piwnicy, w której na pewno spotka pająki. Czasem wychodzi mi to lepiej, czasem gorzej. Dlatego nieczęsto zdarza mi się opuszczać dom z własnej inicjatywy.
Są jednak takie chwile, kiedy z niecierpliwością czekam momentu przestąpienia progu. Właściwie mogę do nich zakwalifikować wyjazdy do domu rodzinnego i... wrocławskie Dni Fantastyki.
Tym razem niecały rok oczekiwania przyprawiony był dodatkowymi emocjami, bo na zeszłorocznych DFach wpadłam na pomysł (moim zdaniem) całkiem przydatnej prelekcji. Dokładnie na spotkaniu z Jackiem Komudą, gdy zapytany o to, komu pokazywać swoje pierwsze pisarskie próby odparł, że może rodzinie, ale na pewno nie w internecie. Dlaczego? Bo nie.
Oczywiście, że się oburzyłam. Sama nauczyłam się pisać w internecie, do tego Herbatka jeszcze wtedy całkiem sprawnie działała. Wymyśliłam sobie więc, że mogłabym poprowadzić prelekcję na temat portalu dla pisarzy-amatorów.
Z postanowieniem jakimś cudem wytrwałam do tego roku. Punkt zgłosiłam najpierw na Pyrkon. Bardziej dla oswojenia z samymi procedurami, niż z nadzieją na szansę. Oczywiście został odrzucony, a ja odetchnęłam z ulgą.
Próba druga to już Dni Fantastyki. Punkt zgłoszony, cierpliwe czekanie, zero odzewu (bo z Pyrkonu dostałam bardzo miłą i dyplomatyczną informację na temat przyczyny odrzucenia propozycji). Kiedy ogłoszono program, w którym mojego punktu oczywiście brakowało, z jednej strony zrobiło mi się przykro, a z drugiej też odetchnęłam, bo głupio byłoby prowadzić prelekcję w momencie, kiedy moje drogi z Herbatką zupełnie się rozjechały.
No więc zostało już tylko słodkie oczekiwanie na piątek trzynastego. W tym roku do wizyty zmobilizowałam całą ekipę (dwóch braci i dwie bratowe), więc zżerała mnie ciekawość, jak im spodoba się impreza. W czwartek rano wypisałam urlop na piątek, a potem zadzwonił telefon.
Jako że nie zostałam poinformowana, że znalazłam się na liście rezerwowej, oczywiście zupełnie się nie przygotowałam. Pytanie, czy chciałabym poprowadzić moją prelekcję w sobotę rano spadło na mnie jak grom z jasnego nieba i chyba tylko przez zaskoczenie postanowiłam podjąć ryzyko. W końcu na przygotowanie miałam całe dwa dni...
Co prawda jeszcze przez parę godzin ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam trafiać w klawisze klawiatury, ale chyba jednak radość przyćmiła stres. A ten rok nie jest dla mnie jakoś specjalnie łaskawy w kwestiach "zawodowych", więc cieszyć się jak najbardziej miałam z czego.
Temat mojej prelekcji miał brzmieć "Jak nauczyć się pisać, nie wychodząc z domu? Rzecz o portalach dla piszących". No nie da się ukryć, że to dla mnie żadna nowość i generalnie prelekcję mogłam wygłosić z miejsca. Tak mi się przynajmniej wydawało, więc moje przygotowania ograniczyły się do sporządzenia planu ramowego, który miał mi posłużyć za ściągę.
Odskakując od tematu prelekcji: w czwartek śniło mi się, że na DFach będzie padać i będzie paskudna pogoda. Poranek piątkowy wyglądał jednak zupełnie inaczej. Tylko że my, z powodów komunikacyjnych najmłodszego rodzeństwa, dotarliśmy do zamku dopiero w okolicach osiemnastej. Dokładnie na moment załamania pogody. Pod moim prysznicem woda leje się słabiej, niż w piątek z nieba. A że na cztery osoby mieliśmy jedną małą parasolkę, to było dosyć zabawnie... Utknęliśmy na strefie gastronomicznej, gdzie pod drzewem czekaliśmy na koniec ulewy.
Plus był z tego taki, że łatwiej było namówić dzieciaki na prelekcję w suchym i ciepłym (w porównaniu z dworem) zamku. Zaznaczam, że dzieciaki małofantastyczne, za wyjątkiem gier komputerowych. Udało nam się dostać na dwa panele: "Twarda czy miękka – to science fiction, czy już fantasy?" oraz "Fantastyka w Polsce i za granicą". Tematy bardzo rozległe, więc i dyskusje były raczej rozległe. Zależało mi jednak, żeby posłuchać trochę o fantastycznym rynku od strony zawodowców. A było kogo słuchać, bo w dyskusjach brali udział choćby Maciej Parowski, Paweł Ziemkiewicz, Michał Cholewa, Piotr Cholewa, Marcin Podlewski i Paulina Braiter. Szczególnie miłe było dla mnie skonfrontowanie z rzeczywistością wyobrażenia Macieja Parowskiego i Pauliny Braiter - w moim umyśle od wieków i nadal legend-bogów. 
 

środa, 11 maja 2016

...let die what needs to die...

Podejmuję decyzje pod wpływem emocji, mam tego świadomość. Inna sprawa, że jest to zazwyczaj apogeum emocji będące owocem wielomiesięcznych walk z samą sobą i z całym światem. Walczę tak długo, aż nie nastąpi ten moment, w którym jasno widzę, że gram na swoją szkodę. Tak kończę wszelkie związki. Osobiste i zawodowe. Jest to ten gatunek decyzji, których nie żałuję.
Kilka dni temu stwierdziłam, że nie chcę już prowadzić portalu. Już od dłuższego czasu nie widziałam w nim sensu, czułam się tam obco, ba, czułam się jak wróg. Salonik już od dawna nie jest tym, czym chciałam, żeby był. Nie ma tam ludzi, dla których to miejsce powstało. Są za to ciągłe pretensje i roszczenia ze strony ludzi, którzy od siebie nie dają nic. Więc po co?
Kiedyś zastanawiałam się, jak można opuścić swoje dziecko, oddać je innym? Jak Sagit mógł zostawić PP, Baranek Szortal? Ano da się. A może i nawet jest to naturalna kolej rzeczy.
Jak się czuję bez saloniku? Wolna. Jakbym rzuciła jakąś bardzo uciążliwą pracę. Nagle mam czas na robienie rzeczy, które faktycznie przynoszą mi satysfakcję, zamiast pełną dobę zachodzić w głowę jak tchnąć w portal choć odrobinę życia. Od dawna miałam wrażenie, że to jak rzucanie kamieni w bagno.
A teraz? Biżuteria i nowe kubeczki powstają jak grzyby po deszczu, nawet mieszkanie udało się ogarnąć. Czasem pojawiają się blade pomysły nowych projektów internetowych, ale szybko przychodzi opamiętanie. Chyba po prostu wyrosłam już z internetowego mikrokosmosu literackiego. 

czwartek, 5 maja 2016

Rusz dupę!

Są takie chwile w życiu, kiedy człowiek ma i czas i energię. Rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się. Ja miałam taką chwilę wczoraj i nie zawahałam się jej użyć.
Środę spędziłam na kultywowaniu rękodzielniczych aspektów pracowni. Powstała na przykład kolejna bransoletka, z której jestem bardzo dumna, a która zaprezentowana zostanie w innym czasie, bo dzisiaj chcę napisać o czymś innym.
 Jakiś czas temu zainwestowałam w nowe kształty grzałek do mojej kubeczkowej prasy i, przy okazji, w nowe kształty kubeczków. Dokładnie w filiżanki i kubki zwane latte, takie o pochyłych ściankach. Pomysły na nowe wzory pojawiają się błyskawicznie, gorzej z ich wykonaniem. Tym bardziej, że projekt latte, wymagał trochę więcej zachodu...
No więc, jest to pierwszy motyw, który powstał najpierw... na papierze. Uparłam się, że tym razem wykonam wszystko sama, nie korzystając z gotowych elementów. Absolutnie nie potrafię malować, ale akurat tutaj umiejętności nie były mi potrzebne. Tak więc któregoś kwietniowego wieczora, na wolnym skrawku kuchennego blatu, za pomocą farbek plakatowych powstały dwie wersje kolorystyczne maziajów i karta z tekstami wykonanymi moim krzywym pismem.
Potem trzeba było jakoś przenieść to na komputer. Mam dwa skanery, ale i tak wolę korzystać z aparatu, jakość jest moim zdaniem o niebo lepsza. Problem w tym, że jedyne miejsce, gdzie mam dobre światło, to ogród. No więc trzeba było czekać na ładną pogodę i chwilę wolnego czasu za dnia. Montaż graficzno-komputerowy był już czystą przyjemnością.
Potem oczywiście znowu wyczekiwanie na wolną chwilę, która to właśnie nastąpiła wczoraj. Montaż nowej grzałki, przymiarka i zgaduj-zgadula: jaki czas i jaka temperatura. Nowe kubeczki to często zagadka, bo nie zawsze dostaję informację na ich temat od sprzedawcy. A nadruku łatwo nie dopiec lub przepalić. Na pierwszą próbę poszły więc ustawienia standardowe do kubków prostych. Trzy minuty czekania i... no nie wyszło tak, jak powinno. Ale z drugiej strony... no... wyszło zupełnie uroczo. Zamiast intensywnych kolorów dostałam pastele, które naprawdę dobrze z formą kubka korespondują. Z marszu powstała więc i druga wersja kolorystyczna. Obie zostały już zaprezentowane szerszej widowni i spotkały się z ciepłym przyjęciem, aczkolwiek do regularnej sprzedaży na razie nie trafią. Przede mną jeszcze jedna próba osiągnięcia intensywnych kolorów i dopiero potem zdecyduję, które wersje wylądują w moim butiku na DaWandzie. Aczkolwiek już mnie ciągnie do zabawy w kolejne warianty kolorystyczne...

 

środa, 4 maja 2016

Ulec czy nie ulec, oto jest pytanie

Odpoczęłam sobie, naprawdę sobie odpoczęłam. Od Herbatki, znaczy się. Może nie do końca, bo majówkę spędzałam niemalże w pełnym redakcyjnym gronie, ale dzięki bogu portal nie był głównym tematem rozmów.
A potrzebowałam nabrać dystansu.Przede wszystkim dlatego, że bardzo nie podobają mi się zmiany, które wymuszają na mnie użytkownicy. 
"Herbatka u Heleny" jest efektem kilkuletnich obserwacji i przemyśleń. Funkcjonując na innych portalach z bardzo bliska przyglądałam się, co na nich szwankuje i w jaki sposób można to zmienić. Moim zdaniem sam system herbatkowy jest świetny. Niestety, jest uzależniony od użytkowników i oparty na ich dobrej woli i chęci współtworzenia portalu. No właśnie...
Internetowe środowisko "pisarskie" jest dosyć specyficzne. Składa się w jakichś pięciu procentach z osób czytających i w dziewięćdziesięciu pięciu z piszących. Pół biedy, jeśli chociaż połowa z tych piszących czyta. Ale niestety nie ma tak dobrze. Większość użytkowników Herbatki i innych tego typu portali to osoby piszące, których jedyna aktywność polega na wrzucaniu tekstów gdzie popadnie i czekaniu lub nie, na odzew. Ważne, że się napisało i jest się twórcą. Dać coś od siebie? A po co?
Herbatka skonstruowana jest tak, żeby wyeliminować najgorszy możliwy scenariusz, czyli brak komentarzy. Reklamujemy i odróżniamy się tym, że u nas KAŻDY dostaje co najmniej pięć komentarzy. Nie musi być w żadnym Towarzystwie Wzajemnej Adoracji, nie musi pokazywać cycków, nie musi być portalową sławą. Po prostu wrzuca tekst do recenzowni i po krótszym lub dłuższym czasie tekst jest przez recenzentów przemielony. A przynajmniej tak było do zeszłego tygodnia.
W związku z tym, że liczba czytających w internecie jest znikoma i nawet na Herbatce panuje ostry deficyt w temacie ludzi pisząco-czytających, kolejka w recenzowni zaczęła się niemiłosiernie wydłużać. Więc zażądano wrzucania tekstów bez kolejki (bo że nasza recenzownia jest głupia to słyszę regularnie od osób, które "wiedzą lepiej" jak prowadzić portal, bo są na nim zarejestrowani już ponad kilka miesięcy). Że wrzucanie poza kolejką łączy się automatycznie z brakiem recenzji to rzecz oczywista.
No i tu stajemy w punkcie genezy, którą obecni malkontenci uparcie negują. Bo komentarze nierecenzenckie to na Herbatce prawdziwe wydarzenie. Choć podobno to wina tego, że użytkownicy nie komentują, bo komentarze recenzenckie ich onieśmielają. Mhm... Bo komentują ciągle te same osoby i nowi nie chcą się mieszać... Mhm...W dziale bez recenzji poczują się swobodniej i ruszy lawina komentarzy... Mhm...
No i stoi sobie od tygodnia dział do którego nie ma kolejki i nie ma oczekiwania. Komentarzy też nie ma. A po tym samym czasie w recenzowni już byłoby ich pięć... Ale grunt, że tekst jest na stronie i pewnie zaraz jakiś błąkający się po sieci wielki wydawca go dostrzeże i zaproponuje fortunę za możliwość publikacji. Oczywiście w twardej oprawie i w milionowym nakładzie.
Gorący apel: znajdziecie się w jakimś nowym internetowym miejscu, nowej społeczności i coś Wam nie pasuje, coś się nie podoba, zanim zaczniecie się domagać rewolucji - poczekajcie. Rok, dwa... Bo zazwyczaj nawet, jak coś się wydaje bez sensu, to albo jest najlepszym możliwym rozwiązaniem, albo ma sens, którego nie potraficie dostrzec, bo za mało siedzicie w temacie. Gdybym urywała głowę każdemu nowemu, który po dwóch dniach na portalu przychodzi do mnie ze świetnymi radami i ostrzeżeniami (bo nie raz już słyszałam, że jak czegoś tam nie zastosuję, to portal padnie), to miałabym już ładnie udekorowany cały płot wokół ogrodu.