środa, 27 kwietnia 2016

Do trzech razy sztuka

Herbatka u Heleny, obecnie funkcjonująca jako "Pracownia literacko-artystyczna", ma swój oddział rękodzielniczy, który powstał w dwóch celach: zarobienia na utrzymanie "firmy" oraz odciągnięcia mnie od komputera, przy którym potrafię spędzić dwadzieścia godzin na dobę. W Pracowni powstają kubeczki i biżuteria. Co prawda tworzenie kubeczków w dużej mierze i tak łączy się ze ślęczeniem przy kompie, ale już biżuteria... to czysty relaks.
Moim największym konikiem jest chyba biżuteria montażowa. Koraliki, łańcuszki, szpilki itp. Uwielbiam łączyć kolory i faktury. Czasem też bawię się sznurkami i drutami. Mam bardzo długą listę technik, których chcę się nauczyć i materiałów, z których chcę skorzystać. Od czasu do czasu udaje mi się wcielić w życie kolejne projekty, z większym lub mniejszym powodzeniem.
Z tego też powodu ostatnie dwa weekendy upłynęły mi pod znakiem igły i nitki. I sznurków. I bardzo małych koralików.


To było moje trzecie podejście do techniki, do której nie mogłam się przekonać. Ale widziałam tak wiele pięknych bransoletek zrobionych w ten sposób, że z uporem maniaka podejmowałam kolejne próby. I w końcu zaskoczyło.
Technika jest ogólnie bardzo prosta, wymaga jednak bardzo dużej staranności i odpowiednich materiałów. Wcześniej próbowałam na większych koralikach i efekt niestety nie był zadowalający. Te ze zdjęcia powyżej są naprawdę cienkie, mają około 5 mm szerokości. Pojedynczo są dosyć niepozorne, dlatego stwierdziłam, że zrobię dla wprawy trzy. I tak się wciągnęłam, że zrobiłam ze wszystkich koralików, które akurat mi do tego projektu pasowały. Skończyło się na jedenastu.
Nie planuję wprowadzić ich do sprzedaży, bo nakład pracy w stosunku do efektu jest zbyt duży (zrobienie jednej zajmowało mi od czterdziestu minut do półtora godziny, w zależności od użytych koralików), ale pewnie jeszcze kiedyś do tej techniki wrócę. Ma tę zaletę, że kiedy już zrobi się zaczątek, to można się z "robótką" wpakować bez problemu do łóżka, bo nic się nie rozsypuje, nie gubi, nie kruszy... A satysfakcja jak najbardziej jest. Szczególnie, kiedy założy się na rękę cały zbiorek, który dopiero wtedy zaczyna wyglądać naprawdę imponująco.
Następne w planie są zabawy z tasiemkami. A na lepszą pogodę czeka duży zestaw żywic i silikonu, który dostałam na Boże Narodzenie i o którym bardzo obsesyjnie myślę...

niedziela, 24 kwietnia 2016

Ragnarok, Uroboros i tym podobne...

Prowadzenie portalu to przede wszystkim kontakt z użytkownikami. To ludzie tworzą takie miejsce, bez nich umiera. Moim zadaniem jest więc dbać, żeby jak najwięcej osób czuło się w Saloniku dobrze, nie nudziły się, nie walczyły ze sobą i chętnie tu wracały. To kurewsko trudne zadanie.
Zacznijmy od tego, że Herbatka u Heleny jest portalem literackim. To oznacza, że zrzesza konkretne grono osób: twórców. To nie jest miejsce, w którym hejterzy wyładowują się na gwiazdkach, mamusie lajkują fotosiki swoich dzieciaczków, frustraci usiłują każdemu wepchnąć w gardło swoje spiskowe teorie. Użytkownicy Herbatki to ludzie, którzy są kreatywni, twórczy i szukają publiki, odzewu lub ludzi podobnych sobie. Bardzo często to barwne osobowości, w lepszym lub gorszym tego słowa znaczeniu. Niektórzy skupiają się tylko i wyłącznie na aspektach literackich portalu, inni wciągają się w jego życie okołoliterackie. Czasem wciągają się bardzo mocno. I to się zazwyczaj niestety źle kończy.
Coś o tym wiem, bo Herbatka też powstała z mojego niezdrowego wciągnięcia się w inny portal. Mogę więc śmiało powiedzieć, że wszystkie etapy przeszłam na własnej skórze.
Takie osoby są zazwyczaj na początku nieufne. Długo badają nowe miejsce, nim odważą się bardzie zaktywizować. Kiedy to już nastąpi, żyją portalem "na maksa". To jest cudowny etap dla mnie, jako admina, bo kilka takich osób potrafi sprawić, że strona oddycha pełną piersią. Dzieje się dużo, a to zawsze procentuje - pojawiają się nowe osoby, nowe pomysły, panuje świetna atmosfera.
Niestety w wielu przypadkach kończy się to tym, że bardzo wżyty w portal użytkownik zaczyna sobie rościć do niego prawa. Znam miejsca, w których w ten sposób następuje cykliczna zmiana władzy. Zwłaszcza, kiedy pierwotny twórca portalu dawno już go sobie odpuścił i jest mu wszystko jedno, co się z jego dzieckiem dzieje. Nadaktywny użytkownik ma mnóstwo pomysłów, jak ulepszyć portal, co zmienić, niestety często też "kogo wyeliminować".
Ja mam co do Herbatki bardzo mocne poczucie własności. Można o mnie powiedzieć dużo złego, bo po prostu nie dzielę się władzą. Owszem, słucham pomysłów i propozycji, jeśli uznam je za dobre, to wprowadzam. Ale reaguję bardzo agresywnie na wszelkie próby manipulacji, zresztą identycznie, jak w normalnym życiu.
Co robi taki użytkownik, trafiając na mnie? Zaczyna po dobroci. Przedstawia mi swój pomysł jako lek na wszystkie bolączki portalu, często nie zdając sobie sprawy, że już coś takiego testowaliśmy lub że proponowało to już pięćdziesiąt osób przed nim. Użytkownik powołuje się na naszą znajomość, bo zazwyczaj na tym etapie należy już do "wewnętrznego kręgu", z którym mam kontakt także poza Herbatką i na swój wkład w życie Saloniku. Jeśli akcja nie idzie po jego myśli, zaczynają się groźby i szantaże... Dokładnie. "Jak tego nie zrobisz, opuszczę portal i bardzo dużo na tym stracisz", "oczy bolą, jak patrzę co robisz z Herbatką", "to kiedyś było takie cudowne miejsce, szkoda, że masz gdzieś jego dobro", "wypinasz się na użytkowników, dzięki którym ten portal żyje"... Nie ma miesiąca, żebym takich wiadomości nie dostawała. 
W jakiej wtedy jestem sytuacji? Generalnie bez wyjścia. Bo wiem już, że dla użytkownika, który stosuje takie zagrywki, czas na portalu się skończył. I nie ma w tym mojej winy. Tak naprawdę portal zmienia się cały czas. Każde odejście starego użytkownika, każdy nowy użytkownik, to drobna zmiana w DNA, czasem bardziej lub mniej widoczna, ale zawsze z jakimiś konsekwencjami.
"Ten portal nie jest już taki jak kiedyś". Boże, ile razy to słyszałam. Przez cztery lata istnienia Herbatki przetrwałam tyle zmian użytkowników, że nikt lepiej ode mnie nie wie, że to już nie jest ten portal, co kiedyś. A jednak nie potrafię się na to gadanie uodpornić.
W tym momencie na Herbatce trwa Ragnarok. Jest naprawdę źle. Nie pamiętam, czy kiedyś już tak było. Może i było, ale ja byłam inna i miałam więcej zapału i ognia. łatwiej znosiłam takie akcje. Bo użytkownicy odchodzą i nic z tym nie mogę zrobić. Niektórzy robią to po cichu, niewidocznie, a niektórzy (to zawsze są poeci...) muszą narobić szumu i zostawić po sobie mnóstwo gówna (przepraszam za słowo, nie znajduję lepszego). Boli to, że to nie są przypadkowe osoby, tylko ludzie, których zdążyłam poznać, przyzwyczaić się, często łączę z nimi jakieś plany. Takie zakończenie znajomości pozostawia uraz na długo. A ja później dowiaduję się od postronnych osób mnóstwa ciekawych rzeczy na swój temat, bo przecież gdzieś trzeba frustrację wyładować, a nie ma lepszego miejsca, niż konkurencyjny portal, na którym użytkownicy bardzo chętnie posłuchają, jakim to beznadziejnym portalem jest Herbatka, a Helena to złośliwa suka, która nie szanuje ludzi, którzy tyle dla niej zrobili...
Nie wiem, czy można się na takie chwile uodpornić. Wiem, jak czują się tacy użytkownicy (przypominam, też zrobiłam taką akcję na portalu, którym żyłam przez jakieś trzy lata), ale cokolwiek próbowałabym zrobić, mogę sprawę tylko pogorszyć. Dla nich to jest "dramat życia", a dla mnie po prostu kolejna porażka.
Ragnarok. Coś musi się skończyć, żeby mogło się zacząć coś nowego. Zaciskam więc zęby i czekam...

piątek, 22 kwietnia 2016

Kwietniowa Herbasencja

I wreszcie za mną. Nawet tak jakby na czas, biorąc pod uwagę daty publikacji wcześniejszych numerów.



Sama praca nad numerem nie zajęła dużo czasu, choć zdarza się, że niektóre numery idą wyjątkowo topornie. Tutaj problem polegał raczej na niemożności wygospodarowania wolnej chwili.
Nie ze wszystkich numerów jestem zadowolona wizualnie, ale z tego na pewno. Kolorystyka dobrana jest pod steampunkową sowę, autorstwa Emilii Michniewicz, o której pisałam wcześniej. Osobiście bardzo dobrze się w takich tonach czuję.
Nie miałam absolutnie pomysłu na wstęp. Tabula rasa, więc poza krótkim rysem historycznym i omówieniem numeru, nie ma tam nic. O poezji wypowiadać się nie będę, bo jakoś przeleciała mi w marcu obok.
Natomiast jeśli chodzi o prozę, to jest to bardzo solidny numer i pod względem autorów i poziomu tekstów. 

"Za siedmioma bilboardami" Przemek Morawski

Przemek Morawski, zwany podstuwakiem, to jedno z moich najbardziej wartościowych odkryć internetowych. Autor, którego pokochałam od pierwszego przeczytanego tekstu ("Corpus Nobile"). Ciężko mi uwierzyć, że było to aż pięć lat temu. Od tego czasu mocno ewoluował i poszedł w kierunku, w którym nam już nie tak bardzo po drodze, co nie znaczy, że przestałam uwielbiać jego teksty. "Za siedmioma bilboardami" to właśnie taki tekst nie w moim stylu, ale i chyba nie do końca w stylu Przemka. Absolutnie wariacka wizja z reklamami w roli głównej. Każdy, kto ogląda telewizję bez problemu zrozumie motywację tak autora, jak i bohaterów opowiadania. A jednak nie da się tu niczego przewidzieć. 
To zdecydowanie nie jest tekst dla wszystkich, ale jeśli ktoś gustuje w tekstach bez trzymanki, bezczelnie wywlekających wszelkie absurdy naszej codzienności, to będzie zadowolony.

"Czerwona poświata" Antoni Nowakowski

FortApache vel RogerRedeye, czyli Antoni Nowakowski to postać dosyć znana w kręgach internetowej fantastyki. I dosyć kontrowersyjna, raczej niezamierzenie. Śledzę jego karierę od wielu lat i jednego nie można mu odmówić: progresu. To przykład autora, który naprawdę wyciąga wnioski z komentarzy od czytelników i dobrze na tym wychodzi. Wcześniej zdarzały mi się zastrzeżenia do tekstów Antoniego, przez niektóre przedzierałam się z wielkim trudem. Do "Czerwonej poświaty" nie miałam zastrzeżeń żadnych. Czytałam z czystą przyjemnością, choć historia alternatywna, lekko podszyta sci fi to nie jest mój ulubiony gatunek literacki.

"Rosół z gołębia" Ewa Marchwińska

Ewa Marchwińska, czyli Werwena, póki co ma stuprocentową skuteczność, jeśli chodzi o liczbę tekstów zamieszczonych na Herbatce i w Herbasencji. I nie ma się co dziwić. Jej opowiadania mają w sobie to "coś", co bardzo dobrze rokuje. Już poprzedni, "Cesarzowa Tilisza", zrobił na mnie bardzo dobrze wrażenie, a i wiem, że na portalu fantastyka.pl został wybrany przez użytkowników najlepszym tekstem 2015 roku. Jest w pisaniu Ewy jakaś właściwa tylko kobietom magia, a jednocześnie daleko im od przesłodzenia i infantylności. A o to akurat w przypadku "Rosołu z gołębia" nie byłoby trudno, bo jest to kolaż znanych wszystkim baśni. I choć bajkowy ton utrzymany jest jak najbardziej, to jest w tym tekście także coś wyjątkowego i oryginalnego. Myślę, że to właśnie "to coś", co Ewa potrafi dać tekstom od siebie.

"Laleczki" i "Żołnierzyki" Jan Maszczyszyn 

Jan Maszczyszyn stoi u mnie "na jednej półce" z Przemkiem Morawskim. Jego odkrycie też zawdzięczam portalowi fantastyka.pl, choć w tym przypadku miłość rodziła się bardzo długo, bo ciężko jej było wzbić się ponad chaotyczny sposób pisania Jana - jahusza. Kiedy w końcu zaskoczyło, to już na maksa. W tym momencie mogę bez przesady stwierdzić, że nie znam drugiego autora z wyobraźnią choćby zbliżoną do pomysłów Jana Maszczyszyna.
"Laleczki" i "Żołnierzyki" można bez problemu omówić razem, bo łączy je wspólna tematyka - zabawki. Pod względem emocjonalnym te dwa opowiadanka rządzą numerem. Nastrój nadchodzącej katastrofy jest tak gęsty, że czytając nie mogłam się zdecydować, czy przerwać lekturę i dać sobie szansę na uspokojenie, czy jak najszybciej stawić czoła nieznanemu. 


Tyle na temat kwietniowej Herbasencji. Co do majowej mam bardzo poważne obawy, bo jak na razie wygląda na to, że nie bardzo będę miała co tam z prozy włożyć. Nie wiem jeszcze, jak rozwiążę ten problem, ale bardzo możliwe, że będzie to numer wyłącznie poetycki. Pierwsza taka sytuacja w niemalże czteroletniej historii portalu.
Nie ma się co martwić na zapas. Na razie czeka mnie popołudnie odpoczynku od literackiej części Pracowni i bardzo się z tego cieszę.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Bardzo zły tekst

Jak działają portale typu Herbatka? Zasada jest generalnie prosta: ktoś wrzuca swój tekst (opowiadanie, wiersz), ktoś go komentuje. Teksty bywają naprawdę różne. I absolutnie fantastyczne, i absolutnie do bani. Ja czytam wszystkie. W końcu to mój portal, więc wypada mi dawać dobry przykład.
Inna kwestia to podejście autora do pisania. Są początkujący autorzy, którzy mają świadomość braku umiejętności, ale się starają, chcą się rozwijać, chłoną wiedzę jak gąbka i z tekstu na tekst są coraz lepsi. Z takimi ludźmi naprawdę cudownie się pracuje, bo człowiek ma wrażenie, że jego poświęcenie (tak, to jest poświęcenie - czasu, uwagi, nerwów...) nie idzie na marne. Pisania naprawdę można się nauczyć. Znajomość kilku podstawowych zasad wystarczy, żeby tekst czytało się dobrze. Fabuła to zupełnie inna sprawa, ale teraz na myśli mam tylko i wyłącznie kwestię stylu. 
Przeciwnością autora powyżej jest weteran, który pisze "od zawsze" i wydaje mu się, że osiągnął doskonałość, choć tak naprawdę jego teksty nie nadają się do czytania. Jest to ktoś, kto zazwyczaj ma elementarne problemy z posługiwaniem się językiem polskim i sprawia wrażenie, jakby w życiu nie miał w ręku żadnej książki. Ale w swoim mniemaniu ma misję, jest natchniony, a niedoceniający go czytelnicy to swołocz i półmózgi.
Są to przypadki ekstremalne, ale niestety sporo ich w swoim życiu spotkałam. I właśnie wczorajszy dzień upłynął pod znakiem bardzo złego tekstu bardzo złego autora. Zdarza mi się, że czytając mam ochotę przegryźć sobie żyły, albo znaleźć autora i własną pięścią wybić mu z głowy pasję pisarską. Wczoraj półtora godziny poświęcone na opowiadanie, którego autor nie ma za grosz szacunku dla czytelnika, skończyło się migreną, która wyłączyła mnie z życia na resztę dnia. 
Dlaczego sobie nie odpuściłam? To niestety jedna z moich licznych schiz: są takie rewiry, w których jestem do bólu obowiązkowa. Nie potrafię porzucić zaczętego tekstu lub książki, choćby nie wiem jak były kiepskie. A na Herbatce męczy mnie każda nieprzeczytana proza. Do niektórych zbieram się nawet i pół roku, ale przeczytam, bo straszy na moim czytniku.
Cały czas się jednak zastanawiam, jak można tak bardzo nie szanować czasu drugiej osoby, a swojej pracy dawać tak żenujące świadectwo? Jak można pisać "od wieków", a uważać interpunkcję i gramatykę za chłopskie zabobony? Siedzę w tym "biznesie" dziesięć lat i nadal mi się to nie mieści w głowie. 
Chwilowo mam uraz do czytania czegokolwiek. Mam jednak nadzieję, że szybko minie, bo na czytniku mam  już zaczęte wyjątkowo smakowite, niepublikowane jeszcze nigdzie opowiadanie Marianny Szygoń... 

środa, 20 kwietnia 2016

Wtorek z Herbasencją

Wczorajsze popołudnie upłynęło nad okładką kwietniowej Herbasencji. Kiedyś od okładki i szaty graficznej zaczynałam pracę nad numerem, ostatnio jakoś brakuje mi do tego werwy. I pomysłów. Ciężko jest zdobyć fachowe zdjęcie na okładkę darmowego zina, kiedy nie można się za to odwdzięczyć pieniężnie. Dodatkowo wymyśliłam sobie, że okładka musi w jakiś sposób nawiązywać do herbaty. I pole do manewru drastycznie się kurczy.
Kiedyś o wykonanie fotografii prosiłam pasjonatów związanych z portalem, ale wykorzystałam już chyba wszystkich i nie chcę im się znowu narzucać (nienawidzę się narzucać, no nienawidzę...). Często robię zdjęcia sama, ale ile można? Na DeviantArcie też nie jestem już tak często, jak kiedyś i mało mam czasu na wertowanie miliardów stron z poszukiwaniem czegoś na temat i z małą choćby nadzieją, że autor zgodzi się na udostępnienie swojego dzieła. A jednak zdarzają się w tym temacie miłe niespodzianki :) 

Sto lat temu świetną grafikę specjalne na nasze potrzeby wykonał jeden z herbatkowiczów - Oscylator:




Dwa razy gościliśmy Weronikę Cieślę:







Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie Ewa Grześkow, herbatkowa Azazella, która wykonała dla nas całą serię zdjęć, w tym jedno, które zauroczyło mnie totalnie i do tej pory jest w moim top najładniejszych herbasencjowych okładek:





Ostatnio oszalałam ze szczęścia, kiedy fotografii użyczyła nam Oso Polar:





I tym razem też okładkę będę wspominać bardzo miło, choć się nie zapowiadało. Prace Emilii Michniewicz znam już od jakiegoś czasu i uwielbiam je całym sercem. Idealnie trafiają w mój gust. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz pomyślałam, że pięknie się zaprezentują w Herbasencji. 



Ciężki to był wybór decyzja została podjęta po żmudnym procesie eliminacji. Nie zdradzę jeszcze, które zdjęcie okładkę ozdobi, ale na dniach i tak wszystko stanie się jasne. Marzę, żeby wyrobić się z kwietniowym numerem do końca tygodnia.






wtorek, 19 kwietnia 2016

Na początku był Chaos
Choć tak właściwie to jedynie chwyt na zasadzie "najważniejsze pierwsze zdanie", bo Chaos to moje czwarte wejście. Póki co aktualne. Co wcale nie znaczy, że pozostałe się zdezaktualizowały.
Kim jest Helena Chaos, to tak naprawdę nieistotne. Sens jej istnieniu nadaje to, jaka jest i co robi. Bo robi dużo. Wszystko na raz i bardzo chaotycznie.
Pierwszy jest portal. "Herbatka u Heleny". Jeszcze do niedawna tytułowany Niepoważnym Portalem Okołoliterackim. Herbatka to bardzo niewdzięczne dziecko. Czego się jednak spodziewać, kiedy urodziła się w jednej trzeciej z uberambicji, jednej trzeciej ze świętego przekonania o mojej nieomylności i w jednej trzeciej ze złośliwości? Pokarało mnie za tą butę naprawdę solidnie. Ale matki mają to do siebie, że kochają swoje dzieci. Trwam więc na stanowisku gospodyni od prawie czterech lat, choć zaledwie kilka tygodni temu próbowałam rzucić całe przedsięwzięcie w diabły. Nie udało się.
Dzieckiem Herbatki jest "Herbasencja". Darmowy zin, aspirujący do miana czasopisma literackiego. Przez wrodzony upór wydaję go co miesiąc, od początku istnienia portalu. Na moment obecny są to czterdzieści cztery numery. Kolejny na ukończeniu, czeka na moim kompie.
Obok Herbasencji wydaję też "Tea Booki", ebookowe antologie najlepszych opowiadań i wierszy z kolejnych lat istnienia portalu. I być może będę nieskromna, ale są to zbiory naprawdę świetnej literatury. Tylko, że w tej kwestii mam naprawdę ogromne opóźnienie...
Ponieważ ponad rok temu stwierdziłam (moja przeklęta bezczelność), że czas jednak jest z gumy, postanowiłam do tego wszystkiego założyć firmę (oczywiście o rzuceniu etatowej pracy nie było mowy). W efekcie podrasowałam Herbatkę do formy Pracowni literacko-artystycznej. I w ramach tej pracowni zajmuję się tym, co powyżej i tym, co ma na firmę zarabiać. Czyli butikiem rękodzielniczym.
Rączki mam wiecznie swędzące. Od kiedy pamiętam, jak rzep łapałam się nowych pasji, nowych projektów. Wszystkiego, co można było zrobić i zobaczyć efekty. Pisałam, szydełkowałam, haftowałam, szyłam... Pomimo diametralnej zmiany charakteru, ta "wścieklizna mózgu" mi została. Postanowiłam więc w jakiś sposób ją usprawiedliwić. I tak oto mogę marnować czas na projektowanie kubeczków i montowanie biżuterii, choć w mieszkaniu syf, kondycja fizyczna leży i płacze, a na obiad zupka chińska, bo przecież "pracuję".
Czy coś jeszcze? Tak. Oczywiście, że robię zdjęcia. Wszyscy robią zdjęcia. Nie jestem w tym jakoś specjalnie dobra, absolutnie nie znam się na sprzęcie, nie rozumiem, kiedy ktoś mówi do mnie o przesłonach i naświetlaniu, ale... lubię to. To chyba jedyna dziedzina moich pasji, w którą chora ambicja jeszcze się nie zakradła. Możliwe, że po prostu tematyka zdjęć nie jest na tyle popularna, żeby komuś się chciało na moją ambicję wjeżdżać i to mnie chroni. Bo ja lubię fotografować cmentarze. Jakkolwiek to brzmi, cieszę się małym gronem fanów, którzy lubią moje zdjęcia takimi, jakie są i to mi wystarcza.
Pewnie jeszcze o czymś zapomniałam. Na bank. Tak to jest z Chaosem. I właśnie dlatego potrzebuję tej Kroniki. Żadnych ambicji, żadnych wygłupów, żadnych oczekiwań. Tak mi dopomóż...