środa, 3 sierpnia 2016

Ręki Dzieła Fest pod Chmurką - 29-31.07.2016 r.

Kolejny RDF za mną. Po prostu uwielbiam tę imprezę. Każdorazowo mnóstwo pozytywnych emocji i niesamowity kop do działania.
A zaczynało się nieciekawie. Mimo pełnej listy rzeczy do zrobienia i poprawienia po czerwcowym kiermaszu, nie udało mi się zrealizować prawie nic. Lipiec bez reszty pochłonęła przeprowadzka. Do tego stopnia, że do tej pory nie znalazłam części materiałów, które już w lipcu miały być zaprezentowane. Siedzenie na pudłach skutecznie utrudnia planowanie czegokolwiek.
Tuż przed kiermaszem okazało się, że zostałam bez pomocy. Przeorganizowanie stoiska okazało się więc koniecznością. Wcześniej nosiliśmy je we trójkę, czasem na dwie tury, a teraz musiałam ogarnąć wszystko samodzielnie. Na potrzeby stoiska został więc zaadaptowany stary (paskudny, plastikowy i brzydki) stół ogrodowy, znaleziony w "nowym" domu. I choć ostatecznie cały mój inwentarz składał się z walizki, krzesła i owego stołu, i tak nie dałabym rady sama. Na szczęście pomoc się jednak znalazła.
W kiermaszu po raz pierwszy, za moją delikatną namową, udział brała także Ela Ausobska z Elau Rękodzięło. Poznałyśmy się poprzez wspólną znajomą i przez kiermasz przechodziłyśmy razem. I to właśnie Eli i jej synowi zawdzięczam nieocenioną pomoc w transporcie oraz późniejsze odbieranie i pilnowanie stoiska. 


Problemów było co niemiara, choć chyba większość wynikała z mojego zdenerwowania i stresu. Na szczęście klimat imprezy wynagrodził wszystko. Choć zlało nas w piątek oraz postraszyło deszczem na dzień dobry i do widzenia w niedzielę, to poza tymi krótkimi momentami pogoda była naprawdę cudowna. Odwiedzający dopisali, dopisało towarzystwo. Mogę śmiało powiedzieć, że ze wszystkich moich RDFów ten był najbardziej udany. 


Największym powodzeniem cieszyły się malowane kamee, których niestety nie zdążyłam zrobić tyle, ile planowałam. Kilka z nich pojechało nawet do Anglii i Hiszpanii. Zrobiłam eksperyment z jasnym tłem i wygląda na to, że się przyjął, więc może zdążę się zrehabilitować do sierpniowego kiermaszu.


Sporym powodzeniem cieszyły się też wykonane przez współpracującą ze mną od czasu do czasu Katjuszę filcowe portmonetki oraz bransoletki z drutu pamięciowego, które robiłam niemalże na bieżąco. W błyskawicznym tempie poszły też kolczyki jadeitowe w najskromniejszej wersji. I tu jestem na siebie trochę wściekła, bo w przeprowadzkowym rozgardiaszu cały mój zapas jadeitów zaginął...






Z kiermaszu oczywiście nie wychodzi się z pustymi rękoma. Choć zabrakło mi czasu na spokojne zwiedzenie całej uliczki, wypatrzyłam (no, koleżanka wypatrzyła i mnie zawołała) drewniano-drukowano-malowane magnesy na lodówkę autorstwa Sary z Sajo - Pracownia Artystyczna. A że tego samego dnia przyjechała nasza nowa lodówka, to sobie nie odmówiłam ;) Jestem obecnie posiadaczką sowy, wilka i pandy!


Do kolejnego RDFu miesiąc. Oczywiście obiecuję sobie, że przygotuję się lepiej, że chociaż stół profesjonalny w końcu sobie sprawię... Co z tego wyjdzie? Cóż...

wtorek, 26 lipca 2016

Dzieje się...

Dzieję się naprawdę dużo. Lipiec zapowiadał się bez trzymanki i taki jest. A że dodatkowo dokonałam drastycznej zmiany mieszkaniowej i jeszcze nie do końca się w nowej rzeczywistości odnajduję, po prostu wrzuciłam na luz i się nie przejmuję. Będzie co ma być.
Pracownia stoi. Jest spakowana w pudła i porozrzucana po paru pomieszczeniach. Miałam wielkie plany uzupełnienia asortymentu do kolejnego RDFu, tymczasem poza kilkoma parami kolczyków jadeitowych i kilkoma bransoletkami nie zrobiłam praktycznie nic. W wolnych chwilach na szybko dorabiam bransoletki druciano-koralikowe, bo mogę je robić nawet pilnując psów na ogrodzie.


Wymyśliłam sobie takie pastelki. Jedną oczywiście zrobiłam na swoje potrzeby, właśnie w widocznych powyżej odcieniach różu, fioletu i błękitu, z obowiązkowym dodatkiem białego. Moja składa się z dziesięciu połączonych żeberek, ale na kiermasz zostawiłam żeberka luźne, do dowolnej aranżacji. Teraz dorabiam monochromatyczne, mam już zapas białych i niebieskich, może zdążę i z innymi kolorami. Ewentualnie spakuję drut, koraliki i będę skrobać w przejściu Żelaźniczym...

To przede mną, a za mną... czwarte urodziny portalu Herbatka u Heleny. To taki trochę cud, że to wszystko się jeszcze nie rozpadło. Na konkursy urodzinowe niestety chętnych jak na lekarstwo, nie wiem, co się z tymi ludźmi dzieje. Natomiast wielki postęp w porównaniu do zeszłego roku - udało się zorganizować imprezę urodzinową! Była nas dziesiątka, bardzo ładny wynik: ja, nRain, WielkiKreator, Jakub, Tjereszkowa, Avus Algor, mirek13, szara, Ania Ostrowska i Simon Alexander, do tego Galina online. Cudowne i rozgadane towarzystwo. Posiedzieliśmy przy grilu, późną nocą, z racji chłodu, przenieśliśmy się do kuchni. Nie obyło się bez tradycyjnych imprezowych kawałów. Mirek już wie, że nie zostawia się herbatkowiczom kompa z nie wylogowanym kontem Herbatkowym... Cała impreza skończyła się teoretycznie po drugiej w nocy, faktycznie dopiero po śniadaniu, gdyż ekipa poznańsko-warszawsko-krakowska została na noc. Oby więcej takich spotkań, bo nic mi tak nie przypomina, po co powstał ten portal.


Nie zastanawiam się na razie, ile mi po tym miesiącu zostanie zaległości. Z Herbasencją nie zdążyłam, zakładek nadal nie ma, a i z aktualizacją życia i pracowni będzie trochę zabawy. Na razie próbuję się jakoś przygotować do weekendowego RDFu, a potem może uda się nieco zwolnić tempo. 

czwartek, 14 lipca 2016

Keep calm

Czasem się po prostu nie da. Choćbym nie wiem jak wychodziła z siebie.
Jutro są dwa bardzo ważne wydarzenia: czwarte urodziny Herbatki i przeprowadzka. Próbowałam ogarnąć wszystko, co się z tym łączy na raz. Efekt jest taki, że nie jestem przygotowana ani na urodziny, ani do przeprowadzki.
Co roku przygotowuję nowy zestaw gadżetów. Na nagrody i na prezenty dla najaktywniejszych użytkowników. Niektórzy mają już spory zestaw takich bibelocików.


W tym roku, patrząc realistycznie na zasoby czasowe, postanowiłam zrobić choćby zakładki. I zrobiłam. I nawet byłyby na czas, gdyby nie ciążyło nad nimi jakieś fatum. Możliwe, że to kwestia pośpiechu, ale projekt, przygotowany według standardowych zasad (co roku zamawiam w tej samej drukarni), popisywał się co rusz nowymi wadami. I kiedy już myślałam, że wszystko jest ok i że zdążę w ostatniej chwili, wychodziły nowe zastrzeżenia. Wykonawca z anielską cierpliwością podpowiadał mi co i jak poprawić, żeby wyszło na moje, ale... czas się skończył. Wczoraj, kiedy projekt spłatał mi kolejnego figla i okazało się, że praktycznie muszę go zrobić od nowa, wiedziałam już, że i tak drukarnia nie zdąży z nim na imprezę urodzinową. I takim sposobem, z wielkim żalem i bólem serca, chwilowo odpuściłam. Do tematu zakładek wrócę dopiero po przeprowadzce, po urodzinach, po kolejnym Reki Dzieła Feście... Nie wiem, kiedy...
Na same urodziny na portalu też nie jestem jakoś specjalnie przygotowana. Urządziłam jeden prowizoryczny konkurs, który prawdopodobnie okaże się kompletną klapą, jak kilka poprzednich. Jesteśmy w połowie miesiąca, zgłoszeń zero, zainteresowania brak... Ale to w jakiś sposób uspokaja moje sumienie w kwestii braku nowych gadżetów. I tak nie byłoby komu ich wręczać.
Trzecia sprawa, z którą nie zdążyłam, to oczywiście lipcowa Herbasencja. Udało mi się skończyć poezję i to by było na tyle. Nie ma prozy, nie ma szaty graficznej. A po przeprowadzce nie będzie internetu, więc nie wiem, jak to przeskoczyć.
Za to w następny weekend będzie impreza urodzinowa. Już w nowej siedzibie. Towarzystwo zostało ostrzeżone, że czekają ich spartańskie warunki. Na szczęście kochane dziewczyny zajęły się ogarnięciem wszystkiego i ten problem mam z głowy. Nastawiam się optymistycznie. W zeszłym roku nie udało się zorganizować obchodów, więc aktywność towarzystwa w tym roku nieśmiało sugeruje, że stan portalu nie jest aż tak kiepski. 
Ale dzisiaj rzucam wszystko i zajmuję się już tylko i wyłącznie pakowaniem. W naszym własnym domu nie będę już musiała kompresować czterech pomieszczeń w jednym. Będę miała osobny pokój na pracownię - moje wielkie marzenie od dawna. Jeśli to wpłynie na moją pracę tak bardzo, jak mi się wydaje, to będzie szał!


wtorek, 12 lipca 2016

Koraliczki, kamyczki, szpileczki

Nie umiem się skupić na robieniu jednej rzeczy, stąd każdy mój dzień obwarowany jest różnymi systemami, które mają za zadanie zmusić mnie do zrobienia tego, co zrobić trzeba, a jednocześnie pozwolić na robienie tego, na co faktycznie mam ochotę. W związku z tym, moje ostatnie, wypełnione po brzegi dni, skupiają się wokół sprzątania, pakowania i klecenia świecidełek.
Tak właściwie, to zafiksowałam się teraz na dwóch modelach: prostych jadeitowych kolczykach i bransoletkach "gronkowych".
W jadeicie zakochałam się przez przypadek. Podczas "ekspresowych" zakupów w stacjonarnym sklepie koraliczki.pl , już przy kasie mój wzrok zwabiły przepiękne, pastelowe kolory. Musiałam je mieć, po prostu... Jeszcze tej samej nocy (tak, bo w dzień nie starczyło czasu) resztkami sił montowałam kolczyki, żeby na następny dzień móc się w nich pokazać w pracy.



Kolczyki zrobiły na tyle dobre wrażenie, że postanowiłam przy następnym uzupełnianiu zapasów zaopatrzyć się w solidną ilość kruszcu. Posiadając takową, zdecydowałam się na kolczyki w czterech wariantach długości. Teraz regularnie szaleję z miksowaniem kolorów. Choć generalnie nie używam półfabrykatów w kolorze złota, to tutaj nie wyobrażam sobie innych. Pierwsze pary czekają na wystawienie w naszym butiku, jedna para już znalazła nową właścicielkę.


Gronkowe bransoletki są natomiast okropnie pracochłonne, ale mimo to lubię nad nimi posiedzieć. Dają niesamowicie dużo możliwości kolorystycznych, choć ja preferuję góra dwa kolory z białym akcentem.
Zanim znalazłam idealny rozmiar koralików i idealny łańcuszek na bazę, dokonałam kilku prób, mniej lub bardziej udanych. Obecnie na szczęście dobrze już wiem, jakich używać materiałów, żeby bransoletka była i efektowna i praktyczna.
Przyznam, że kilka pierwszy zostawiłam oczywiście sobie. Raz, że musiałam je przetestować pod względem wytrzymałości, dwa, że były robione wybitnie pode mnie.


Eksperymentowałam też z koralikami kwadratowymi i efekt także był wysoce zadowalający.


Ostatnio zintensyfikowałam prace nad tego typu bransoletkami, ponieważ wydaje mi się, że są idealne na lato. Pięknie prezentują się w słońcu, na odsłoniętych nadgarstkach. Stąd też ostatnie modele zachowują wybitnie wakacyjną kolorystykę.


Na warsztacie czeka jeszcze jedna wariacja modelu hawajskiego (błękit, turkus, zieleń i perły), który jako pierwszy znalazł nową właścicielkę. Tym razem będzie więcej pereł i złoto zamiast srebra. Sama jestem ciekawa, czy to nie będzie przegięcie.
Na tym prawdopodobnie produkcja gronek w tym miesiącu się skończy. Na biurku czekają już niedokończone funeralki w kilku wariacjach kolorystycznych, które zastopował niedobór czarnych koralików. Mam cichą nadzieję skończyć kilka przed kolejnym Ręki Dzieła Festem, ale dzisiaj przyjedzie zapas szklanych kaboszonów, moja nowa miłość, więc być może plany ulegną zmianie.

czwartek, 7 lipca 2016

Czerwcowa Herbasencja

Numer czerwcowy powstał w trybie ekspresowym. Mogłam się za niego zabrać dopiero po Ręki Dzieła Feście, czyli naprawdę późno. Motywowała mnie perspektywa równie krótkiego czasu na wykonanie numeru lipcowego. Udało się tuż przed końcem miesiąca. Numer jest do pobrania na Beezarze i Issuu.


Na okładkę udało mi się pozyskać zdjęcie autorstwComarnicianu Alexandru, które zauroczyło mnie już za pierwszym razem. Czyż nie oddaje idealnie atmosfery leniwego, ciepłego czerwca? Klimatyczne kolory ze zdjęcia znalazły swoje odbicie w całej szacie graficznej numeru. Nie mogłam się im oprzeć. 
Treściowo numer całkiem całkiem mi pasuje. Jest dwóch debiutantów, dwóch kolejnych nie udało mi się niestety pozyskać. 
Na co moim prywatnym i absolutnie subiektywnym zdaniem warto zwrócić większą uwagę:

"Quasi (parnasiki)" Marcin Sztelak 

Mnie łatwo kupić nawiązaniem do "Alicji w Krainie Czarów", nawet, jeśli jest niezamierzone. I tym właśnie przywabił mnie ten wiersz. Marcin ma lepsze i gorsze momenty, ale ten uwiódł mnie bezogródkową szczerością. Że są takie sprawy, których nie da się przeskoczyć. Czy się z tym człowiek godzi, czy nie. A już sprawy damsko-męskie pełne są takich małych niuansów, ładnych półsłówek i bezlitosnych gierek. Zwłaszcza, gdy trafi się na Królową...

"zbyt sentymentalne wiem" Mariola Grabowska

Wiersz prosty, niemalże banalny, a jednak mówi o rzeczy bardzo istotnej: jak łatwo być szczęśliwym i jak łatwo zauważyć swoje szczęście dopiero po czasie. I tu też mamy kwestię spraw damsko-męskich i ich ewolucji w czasie. Wiersz kończy niesamowita, a przecież tak prosta puenta, która trafia w czytelnika rykoszetem i zmusza go do przeanalizowania swoich "kiedyś i dziś".

"Okopcenie" Krystian Stefanowski

Krystian to magik. I nie tylko ja tak uważam. "Okopcenie" to najwyżej oceniony wiersz tego roku (9.75/10) i jedna z najwyższych not poetyckich w historii saloniku. Przenosi nas w klimaty leśmianowskie, w baśniowo-niepokojący świat, który przecież otacza nas na co dzień. Potrzeba wysiłku, żeby się z tego wiersza otrząsnąć.

"Klamka" Mateusz Madej

Krótka proza młodego autora, herbasencjowego debiutanta. Delikatnie militarne sci fi, które wypada niemalże... poetycko. Tekst, który mnie bardzo zaskoczył. Nie jest może idealny, ale na pewno robi wrażenie i zostaje w pamięci. 

"Nagły przypadek" Krzysztof Sochal

I tu też wielkie zaskoczenie. Kolejny debiutant, któremu udało się... nabrać wszystkich czytelników. Tekst, który zaczyna się jak historyjka z gatunku "z życia wzięte", ewoluuje w kierunku, którego nie zdradzę. Po pierwszym skrzywieniu, z każdą linijką tekstu bawiłam się coraz lepiej i z czystym sumieniem polecam tekst każdemu wielbicielowi czarnego humoru.


Lipcowa Herbasencja już się smaży. Mam ambicję zdążyć z nią przed czekającą mnie w połowie lipca przeprowadzką. Kolejny miesiąc jazdy bez trzymanki...

środa, 6 lipca 2016

Działo się...

Oj działo... Czerwiec był morderczy, ale w sposób, który dosyć lubię. Być może na koniec miesiąca byłam totalnie wymemłana, ale za to z lekkim wrażeniem, że to, co robię, może mieć sens. 
Właściwie cały czerwiec podporządkowany był jednemu wydarzeniu: Ręki Dzieła Fest pod Chmurką. Jest to kiermasz wytworów rękodzielniczych, odbywający się w trzy wakacyjne weekendy na wrocławskim Rynku. Impreza, którą absolutnie uwielbiam.
To już mój drugi udział. W zeszłym roku sprzedaliśmy sporo kubeczków, ale w tym wystawiałam się jedynie z biżuterią, z powodu wątpliwości co do rękodzielniczego charakteru druku sublimacyjnego. Nie pożałowałam.

Pogoda była w kratkę. Nie było dnia, żebyśmy nie zmokli, ale humory i tak dopisywały. A w momentach słonecznych przebłysków dopisywali i odwiedzający. Parę herbatkowych wytworów znalazło nowych właścicieli.
Przed RDF-em zmobilizowałam się i uzupełniłam kolekcję o coś, do czego zbierałam się już od dawna, a mianowicie o dwa rodzaje kamei. Podklejane i malowane. I to był strzał w dziesiątkę, bo kamee, w postaci naszyjników i kolczyków, miały naprawdę spore wzięcie.

Teraz żyję już kolejnym RDF-em, w ostatni weekend lipca. To będzie prawdziwe wyzwanie, bo ten miesiąc mamy pełen wrażeń. Między innymi przeprowadzkę i czwarte urodziny portalu Herbatka u Heleny. Przede mną kolejna próba zrealizowania kilku pomysłów, z którymi nie zdążyłam w czerwcu, po równo odnośnie biżuterii, ale i samego stoiska. Mam już zapas drutu z pamięcią, czekam na dostawę kaboszonów i jadeitu i... wspaniale się tą robotą bawię!

czwartek, 2 czerwca 2016

Majowa Herbasencja

Tuż przed długim weekendem (bo miałam, a co sobie będę żałować) udało mi się opublikować majową Herbasencję. Numer, którego właściwie miało nie być. W jakimś przypływie mieszanki sentymentów i uporu postanowiłam się jednak za niego wziąć.
Dlaczego tak bardzo po macoszemu zaczęłam traktować swoje kolejne dziecko? Wydaje mi się, że tak, jak formuła portalu i formuła magazynu się wyczerpała. Nie stanowi już atrakcyjnego sposobu publikacji, ponieważ obecnie tego typu magazynów jest od groma. Może są lepsze, nie wiem, nie zaglądam. Nie miałam kompleksów do momentu, kiedy w kwietniu na Herbatce padła proza. Znaczy nie całkiem zniknęła. Ukazało się pięć tekstów, a najwyżej oceniony miał średnią 5.7 (akurat tak się złożyło, że była to moja, małoambitna miniaturka). Więc w maju "najwyżej ocenione teksty" równały się ogółowi opublikowanych tekstów. A nie były to jakoś specjalnie dobre teksty. To naprawdę smutne.
Rozpatrywałam opublikowanie numeru bez prozy, ale w końcu zdecydowałam się zastosować do reguł, obmyślonych prawie cztery lata temu. Wyszedł numer krótki, ale pełny. Wiem, że nie powinnam rozpaczać, bo poza prozą wszystko było w numerze jak najbardziej na poziomie, ale jednak był to dla mnie dosyć silny cios.
Numer mozna znaleźć tradycyjnie na Beezarze i Issuu.


Anyway... Wydaje mi się, że decydujący wpływ na podjęcie walki z kolejnym numerem miała znaleziona na DeviantArcie ilustracja młodej belgijskiej autorki, eissaY (Yasmine). Nie dam teraz głowy, jak właściwie na nią trafiłam, ale od pierwszego spojrzenia byłam pewna, że to jest to. Niby jakiś czas temu zdecydowałam, że na okładce publikować będę tylko zdjęcia, ale chyba był już najwyższy czas zerwać z tą zasadą, bo z pozyskiwaniem zdjęć miałam ostatnio naprawdę duże problemy. "Bad Manners - Subtlety" podyktowało od razu pastelową tonację całego numeru, co moim zdaniem wyszło naprawdę cudownie. Dawno nie byłam tak zadowolona z szaty graficznej. Przy okazji serdecznie polecam profile Yasmine na DeviantArcie i Facebooku. Można tam znaleźć więcej grafik w podobnym stylu, równie pozytywnych i charakternych.

Przechodząc do treści: w poezji mam trzy typy.

"Si vis pacem" Dorota Czerwińska 
Normalnie nie jest mi z poezją Doroty po drodze. Specjalizuje się w oszczędnych miniaturach słownych, które raczej do mnie nie docierają. Prawdopodobnie z powodu sporej różnicy charakterów i poglądów. Natomiast ten wiersz mnie "chapnął". I rekwizyty i temat idealnie trafiają w mój gust. Choć zinterpretowałam go trochę inaczej niż autorka, nadałam mu bardziej "swoje" brzmienie, ale chyba takie jest prawo poezji? Wypełniać międzywersia czytelnikiem? W każdym razie przy tym wierszu jestem bardzo na tak.

"Kardioepigrafika" i "Łąknienie" Krystian Stefanowski
Nie będę ukrywać, że Krystian to mój ulubiony współczesny poeta. Bo on poetą po prostu jest. Choć nie wszystkie jego cykle mi podchodzą, te, które już - to na maksa. I tak jest z dwoma wymienionymi wierszami. Mistrzowska gra słowem, znaczeniami i obrazami. Nic, tylko się zaczytywać i zapominać o bożym świecie.

Proza... No cóż, ciężko mi będzie ukryć moje rozgoryczenie. Pierwszy raz średnia tekstów jest tak niska, a patrząc na teksty na przyszły miesiąc, będzie niewiele lepiej. Kiepską, a nawet beznadziejną sytuację prozy na Herbatce potwierdza zwycięski tekst "Grande Valse Brillante", który wygrał... walkowerem, bo nie miał z kim rywalizować. Długo zastanawiałam się, czy podjąć się omawiania poszczególnym tekstów i doszłam do wniosku, że sam fakt tak długiego namysłu najlepiej świadczy o tym, że nie powinnam tego robić.

wtorek, 24 maja 2016

XII Dni Fantastyki - Wrocław, 13-15.05.2016 r., Cz. 3

Trzeci dzień DFów kojarzył mi się jako ten ostatni, najsmutniejszy. Kiedy pogoda nie jest już taka fajna i wszyscy się pakują. W tym roku tak nie było. Konwent trwał "do końca".
Dzieci zostały w domu, a my postanowiliśmy skorzystać w końcu trochę z prelekcji. I tu mały zonk - na cztery prelekcje, na które udało nam się dostać, na dwóch prelegenci przyznali się, że to nie do końca oni mieli prowadzić prelekcję i nie za bardzo są przygotowani (jeden wręcz momentami nie bardzo wiedział, o czym mówi, a akurat w jego temacie i ja i reszta słuchaczy byliśmy zdecydowanie bardziej zorientowani), na jednej prelekcji prowadząca stwierdziła, że spieszy się na pociąg i że będzie szybko i oczekuje, żebyśmy to my mówili (serio?).
Na szczęście w ostatniej chwili w programie wypatrzyłam prelekcję Radka Raka. Znałam takiego jednego jeszcze z moich czasów na fantastyce.pl. Podpisywał się Ajwenhoł i pisał naprawdę oryginalnie. To było oczywiste, że w końcu się wybije. Krążyły legendy o tym, że wydawnictwa same się do niego zgłaszały, na podstawie jego publikacji internetowych i tym sposobem, nakładem Prószyńskiego, ukazała się jego debiutancka powieść "Kocham cię, Lilith" (plotki potwierdzone u źródła). Jednak to było bardzo dawno temu i nasze drogi już się nie stykały. Ku mojej wielkiej radości okazało się, że to "ten" Radek Rak.
Prelekcja "Erotyka i fantastyka" zgromadziła pełną salę (co się dziwić). Słuchałam z poziomu podłogi, ale na szczęście ciekawa treść wykładu wynagradzała niewygody. A potem była krótka chwila na rozmowę (na szczęście Ajwenhoł nie zapomniał mnie całkiem i nie wyszłam na psychopatycznego stalkera, chyba...) i plany następnego spotkania, być może na zbliżającym się Polconie.
O jeszcze jednym odkryciu muszę wspomnieć. Miałam niesamowita przyjemność, bo inaczej nie jestem w stanie tego określić, podziwiać i nabyć medalion autorstwa Martvej Natury. Pamiętam, że strona autorki na FB od czasu do czasu mi migała, to jednak okazało się niczym w porównaniu z rzeczywistością. Kamee z malowanym szkłem (tzw. efekt "wow"), przyciągnęły mnie do tego stopnia, że przy zasobniejszym portfelu kupiłabym wszystkie... Na razie zadowoliłam się niebieskim drzewkiem, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś gdzieś...


Podsumowując: te DFy były dla mnie zupełnie inne od zeszłorocznych. Może mniej ekscytujące, bardziej stresujące, ale i mimo wszystko inspirujące. A moja pierwsza w życiu prelekcja pociągnęła za sobą przewidywalne konsekwencje: wróciłam na Herbatkę.

piątek, 20 maja 2016

XII Dni Fantastyki - Wrocław, 13-15.05.2016 r., Cz. 2

I nadszedł sobotni poranek. Wstałam przed szóstą, bo wydawało mi się, że zdążę się jeszcze przygotować. W praktyce, jedyne co zrobiłam to wydrukowanie ściągi, zjedzenie śniadania i ubranie się. Mimo dużego zapasu czasu moi mężczyźni i tak musieli na mnie czekać, bo w ostatniej chwili okazało się, że kupiona trzy lata temu i nigdy nie noszona para butów, która wydawała mi się idealna na tę okazję, składa się z dwóch prawych... (Wróżba jakaś?) Także stylizacja musiała przejść błyskawiczną metamorfozę i ruszyliśmy...
W zamku byliśmy po 9.00, bo mężczyźni planowali w śniadanie zaopatrzyć się w Food Truckach, które okazały się zamknięte. Poszwendaliśmy się więc w oczekiwaniu na resztę ekipy, dzięki czemu prawie spóźniłam się na własną prelekcję...
I tu muszę powiedzieć, że chłopak, który się mną "zaopiekował", był naprawdę cudowny. Jego uśmiech, wsparcie, miłe słowa i humor naprawdę mnie uspokoiły i nastawiły pozytywnie, bo czarnych myśli miałam mnóstwo. Przede wszystkim zdążyłam stwierdzić, że moja prelekcja jest zupełnie nieprzydatna i bez sensu, a ja od podstawówki nie występowałam przed ludźmi, a wtedy jeszcze nie byłam taka dzika. Odwagi nie dodawała mi też sala, która do najmniejszych nie należała (kiedyś chodziłam tam na zajęcia taneczne) i nie wierzyłam, że znajdzie się tylu chętnych, żeby zapełnić ją choćby w połowie.
Ku mojemu zaskoczeniu frekwencja wyniosła jakieś 70%. Znalazło się nawet kilka osób, z którymi udało mi się złapać lepszy kontakt i które prawdopodobnie były zainteresowane tym, co mam do powiedzenia.
Kryzys dopadł mnie w połowie prelekcji, gdy okazało się, że powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia i czas na wielką improwizację. Nie poszło chyba jednak bardzo źle. Cała prelekcja została nagrana przez herbatkowego Wielkiego Kreatora i etapami zamieszczam ją na naszym kanale YT:


Po prelekcji nadszedł ten cudowny moment, kiedy wreszcie mogłam zacząć cieszyć się imprezą. Był jedynie mały problem: najmłodszy uczestnik naszej grupy po mojej prelekcji stwierdził, że jego limit chodzenia na wykłady się wyczerpał i "żadnego więcej!"...
Na szczęście w sobotę pogoda dopisała, więc mogliśmy w pełni cieszyć się rozrywami alternatywnymi. Na pierwszy rzut: JUGGER! Chyba obecnie mój ulubiony sport i jedyny, którego rozgrywki z radością oglądam na żywo ;) Krew, pot i dużo przemocy! Oczywiście wszystko według określonych, aczkolwiek całkiem prostych zasad. 

fot. Paweł Gilowski

Następny punkt: konkurs cosplay. I tu miałam mały problem, bo konkurs zdominowany był przez postaci z gier, których niestety w większości nie kojarzyłam. Co nie znaczy, że nie miałam swoich faworytów. W przeciwieństwie do jury moim jedynym kryterium było wrażenie, jakie zrobiła na mnie prezentacja. Za niesamowite ruchy (oj, rozgrzała dziewczyna publiczność) kibicowałam księżniczce Velvet (UniCat Cosplay)

fot. Andrzej Przybylski

oraz Ayeshy w roli Visenyi Targaryen, która na moje ucho dostała największe brawa w związku z naprawdę rozbrajającym występem. 


Obie dziewczyny zostały wyróżnione, więc czuję się ukontentowana.
Po konkursie stanęliśmy przed bardzo trudną decyzją, bo... zrobiło się naprawdę zimno. Było po 19.00, Gala zaczynała się o 21.00, a my już byliśmy mocno zmęczeni. No ale jak to, tak po prostu odpuścić? Szybka piłka: w godzinę pojechaliśmy do domu, łyknęliśmy gorącej kawy, wzięliśmy zimowe kurtki, koce i poduchy i hajda z powrotem! To była najmądrzejsza decyzja tego konwentu.
Gala Dni Fantastyki po raz kolejny wydawała mi się najbardziej nieprzygotowaną galą pod słońcem. Jury myliło nazwiska, nie było pewne, co i komu przyznaje, ale cóż, taki już urok DFów, ale... Galę uświetniają zawsze jakieś występy i w tym roku mogę powiedzieć, że krótkie "etiudy", jak je nazywał prowadzący galę, w wykonaniu Elementum Art wynagrodziły mi wszystkie niedogodności imprezy. Muzyka, ogień i jakaś dziwna magia, którą chłopaki roztaczali, były dla mnie najbardziej niesamowitym momentem całego konwentu.

fot. Paweł Gilowski

Wróciłam do domu absolutnie zauroczona, a i nawet przeważeni marudne dzieci diametralnie zmieniły zdanie co do sensu bywania na DFach ;)

środa, 18 maja 2016

XII Dni Fantastyki - Wrocław, 13-15.05.2016 r., Cz. 1

Mało osób o tym wie, ale mam fobię społeczną. Każde wyjście z domu, ba, czasem nawet z mieszkania, jest dla mnie wyzwaniem. To tak, jakby kazać osobie z arachnofobią wejść do piwnicy, w której na pewno spotka pająki. Czasem wychodzi mi to lepiej, czasem gorzej. Dlatego nieczęsto zdarza mi się opuszczać dom z własnej inicjatywy.
Są jednak takie chwile, kiedy z niecierpliwością czekam momentu przestąpienia progu. Właściwie mogę do nich zakwalifikować wyjazdy do domu rodzinnego i... wrocławskie Dni Fantastyki.
Tym razem niecały rok oczekiwania przyprawiony był dodatkowymi emocjami, bo na zeszłorocznych DFach wpadłam na pomysł (moim zdaniem) całkiem przydatnej prelekcji. Dokładnie na spotkaniu z Jackiem Komudą, gdy zapytany o to, komu pokazywać swoje pierwsze pisarskie próby odparł, że może rodzinie, ale na pewno nie w internecie. Dlaczego? Bo nie.
Oczywiście, że się oburzyłam. Sama nauczyłam się pisać w internecie, do tego Herbatka jeszcze wtedy całkiem sprawnie działała. Wymyśliłam sobie więc, że mogłabym poprowadzić prelekcję na temat portalu dla pisarzy-amatorów.
Z postanowieniem jakimś cudem wytrwałam do tego roku. Punkt zgłosiłam najpierw na Pyrkon. Bardziej dla oswojenia z samymi procedurami, niż z nadzieją na szansę. Oczywiście został odrzucony, a ja odetchnęłam z ulgą.
Próba druga to już Dni Fantastyki. Punkt zgłoszony, cierpliwe czekanie, zero odzewu (bo z Pyrkonu dostałam bardzo miłą i dyplomatyczną informację na temat przyczyny odrzucenia propozycji). Kiedy ogłoszono program, w którym mojego punktu oczywiście brakowało, z jednej strony zrobiło mi się przykro, a z drugiej też odetchnęłam, bo głupio byłoby prowadzić prelekcję w momencie, kiedy moje drogi z Herbatką zupełnie się rozjechały.
No więc zostało już tylko słodkie oczekiwanie na piątek trzynastego. W tym roku do wizyty zmobilizowałam całą ekipę (dwóch braci i dwie bratowe), więc zżerała mnie ciekawość, jak im spodoba się impreza. W czwartek rano wypisałam urlop na piątek, a potem zadzwonił telefon.
Jako że nie zostałam poinformowana, że znalazłam się na liście rezerwowej, oczywiście zupełnie się nie przygotowałam. Pytanie, czy chciałabym poprowadzić moją prelekcję w sobotę rano spadło na mnie jak grom z jasnego nieba i chyba tylko przez zaskoczenie postanowiłam podjąć ryzyko. W końcu na przygotowanie miałam całe dwa dni...
Co prawda jeszcze przez parę godzin ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam trafiać w klawisze klawiatury, ale chyba jednak radość przyćmiła stres. A ten rok nie jest dla mnie jakoś specjalnie łaskawy w kwestiach "zawodowych", więc cieszyć się jak najbardziej miałam z czego.
Temat mojej prelekcji miał brzmieć "Jak nauczyć się pisać, nie wychodząc z domu? Rzecz o portalach dla piszących". No nie da się ukryć, że to dla mnie żadna nowość i generalnie prelekcję mogłam wygłosić z miejsca. Tak mi się przynajmniej wydawało, więc moje przygotowania ograniczyły się do sporządzenia planu ramowego, który miał mi posłużyć za ściągę.
Odskakując od tematu prelekcji: w czwartek śniło mi się, że na DFach będzie padać i będzie paskudna pogoda. Poranek piątkowy wyglądał jednak zupełnie inaczej. Tylko że my, z powodów komunikacyjnych najmłodszego rodzeństwa, dotarliśmy do zamku dopiero w okolicach osiemnastej. Dokładnie na moment załamania pogody. Pod moim prysznicem woda leje się słabiej, niż w piątek z nieba. A że na cztery osoby mieliśmy jedną małą parasolkę, to było dosyć zabawnie... Utknęliśmy na strefie gastronomicznej, gdzie pod drzewem czekaliśmy na koniec ulewy.
Plus był z tego taki, że łatwiej było namówić dzieciaki na prelekcję w suchym i ciepłym (w porównaniu z dworem) zamku. Zaznaczam, że dzieciaki małofantastyczne, za wyjątkiem gier komputerowych. Udało nam się dostać na dwa panele: "Twarda czy miękka – to science fiction, czy już fantasy?" oraz "Fantastyka w Polsce i za granicą". Tematy bardzo rozległe, więc i dyskusje były raczej rozległe. Zależało mi jednak, żeby posłuchać trochę o fantastycznym rynku od strony zawodowców. A było kogo słuchać, bo w dyskusjach brali udział choćby Maciej Parowski, Paweł Ziemkiewicz, Michał Cholewa, Piotr Cholewa, Marcin Podlewski i Paulina Braiter. Szczególnie miłe było dla mnie skonfrontowanie z rzeczywistością wyobrażenia Macieja Parowskiego i Pauliny Braiter - w moim umyśle od wieków i nadal legend-bogów. 
 

środa, 11 maja 2016

...let die what needs to die...

Podejmuję decyzje pod wpływem emocji, mam tego świadomość. Inna sprawa, że jest to zazwyczaj apogeum emocji będące owocem wielomiesięcznych walk z samą sobą i z całym światem. Walczę tak długo, aż nie nastąpi ten moment, w którym jasno widzę, że gram na swoją szkodę. Tak kończę wszelkie związki. Osobiste i zawodowe. Jest to ten gatunek decyzji, których nie żałuję.
Kilka dni temu stwierdziłam, że nie chcę już prowadzić portalu. Już od dłuższego czasu nie widziałam w nim sensu, czułam się tam obco, ba, czułam się jak wróg. Salonik już od dawna nie jest tym, czym chciałam, żeby był. Nie ma tam ludzi, dla których to miejsce powstało. Są za to ciągłe pretensje i roszczenia ze strony ludzi, którzy od siebie nie dają nic. Więc po co?
Kiedyś zastanawiałam się, jak można opuścić swoje dziecko, oddać je innym? Jak Sagit mógł zostawić PP, Baranek Szortal? Ano da się. A może i nawet jest to naturalna kolej rzeczy.
Jak się czuję bez saloniku? Wolna. Jakbym rzuciła jakąś bardzo uciążliwą pracę. Nagle mam czas na robienie rzeczy, które faktycznie przynoszą mi satysfakcję, zamiast pełną dobę zachodzić w głowę jak tchnąć w portal choć odrobinę życia. Od dawna miałam wrażenie, że to jak rzucanie kamieni w bagno.
A teraz? Biżuteria i nowe kubeczki powstają jak grzyby po deszczu, nawet mieszkanie udało się ogarnąć. Czasem pojawiają się blade pomysły nowych projektów internetowych, ale szybko przychodzi opamiętanie. Chyba po prostu wyrosłam już z internetowego mikrokosmosu literackiego. 

czwartek, 5 maja 2016

Rusz dupę!

Są takie chwile w życiu, kiedy człowiek ma i czas i energię. Rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się. Ja miałam taką chwilę wczoraj i nie zawahałam się jej użyć.
Środę spędziłam na kultywowaniu rękodzielniczych aspektów pracowni. Powstała na przykład kolejna bransoletka, z której jestem bardzo dumna, a która zaprezentowana zostanie w innym czasie, bo dzisiaj chcę napisać o czymś innym.
 Jakiś czas temu zainwestowałam w nowe kształty grzałek do mojej kubeczkowej prasy i, przy okazji, w nowe kształty kubeczków. Dokładnie w filiżanki i kubki zwane latte, takie o pochyłych ściankach. Pomysły na nowe wzory pojawiają się błyskawicznie, gorzej z ich wykonaniem. Tym bardziej, że projekt latte, wymagał trochę więcej zachodu...
No więc, jest to pierwszy motyw, który powstał najpierw... na papierze. Uparłam się, że tym razem wykonam wszystko sama, nie korzystając z gotowych elementów. Absolutnie nie potrafię malować, ale akurat tutaj umiejętności nie były mi potrzebne. Tak więc któregoś kwietniowego wieczora, na wolnym skrawku kuchennego blatu, za pomocą farbek plakatowych powstały dwie wersje kolorystyczne maziajów i karta z tekstami wykonanymi moim krzywym pismem.
Potem trzeba było jakoś przenieść to na komputer. Mam dwa skanery, ale i tak wolę korzystać z aparatu, jakość jest moim zdaniem o niebo lepsza. Problem w tym, że jedyne miejsce, gdzie mam dobre światło, to ogród. No więc trzeba było czekać na ładną pogodę i chwilę wolnego czasu za dnia. Montaż graficzno-komputerowy był już czystą przyjemnością.
Potem oczywiście znowu wyczekiwanie na wolną chwilę, która to właśnie nastąpiła wczoraj. Montaż nowej grzałki, przymiarka i zgaduj-zgadula: jaki czas i jaka temperatura. Nowe kubeczki to często zagadka, bo nie zawsze dostaję informację na ich temat od sprzedawcy. A nadruku łatwo nie dopiec lub przepalić. Na pierwszą próbę poszły więc ustawienia standardowe do kubków prostych. Trzy minuty czekania i... no nie wyszło tak, jak powinno. Ale z drugiej strony... no... wyszło zupełnie uroczo. Zamiast intensywnych kolorów dostałam pastele, które naprawdę dobrze z formą kubka korespondują. Z marszu powstała więc i druga wersja kolorystyczna. Obie zostały już zaprezentowane szerszej widowni i spotkały się z ciepłym przyjęciem, aczkolwiek do regularnej sprzedaży na razie nie trafią. Przede mną jeszcze jedna próba osiągnięcia intensywnych kolorów i dopiero potem zdecyduję, które wersje wylądują w moim butiku na DaWandzie. Aczkolwiek już mnie ciągnie do zabawy w kolejne warianty kolorystyczne...

 

środa, 4 maja 2016

Ulec czy nie ulec, oto jest pytanie

Odpoczęłam sobie, naprawdę sobie odpoczęłam. Od Herbatki, znaczy się. Może nie do końca, bo majówkę spędzałam niemalże w pełnym redakcyjnym gronie, ale dzięki bogu portal nie był głównym tematem rozmów.
A potrzebowałam nabrać dystansu.Przede wszystkim dlatego, że bardzo nie podobają mi się zmiany, które wymuszają na mnie użytkownicy. 
"Herbatka u Heleny" jest efektem kilkuletnich obserwacji i przemyśleń. Funkcjonując na innych portalach z bardzo bliska przyglądałam się, co na nich szwankuje i w jaki sposób można to zmienić. Moim zdaniem sam system herbatkowy jest świetny. Niestety, jest uzależniony od użytkowników i oparty na ich dobrej woli i chęci współtworzenia portalu. No właśnie...
Internetowe środowisko "pisarskie" jest dosyć specyficzne. Składa się w jakichś pięciu procentach z osób czytających i w dziewięćdziesięciu pięciu z piszących. Pół biedy, jeśli chociaż połowa z tych piszących czyta. Ale niestety nie ma tak dobrze. Większość użytkowników Herbatki i innych tego typu portali to osoby piszące, których jedyna aktywność polega na wrzucaniu tekstów gdzie popadnie i czekaniu lub nie, na odzew. Ważne, że się napisało i jest się twórcą. Dać coś od siebie? A po co?
Herbatka skonstruowana jest tak, żeby wyeliminować najgorszy możliwy scenariusz, czyli brak komentarzy. Reklamujemy i odróżniamy się tym, że u nas KAŻDY dostaje co najmniej pięć komentarzy. Nie musi być w żadnym Towarzystwie Wzajemnej Adoracji, nie musi pokazywać cycków, nie musi być portalową sławą. Po prostu wrzuca tekst do recenzowni i po krótszym lub dłuższym czasie tekst jest przez recenzentów przemielony. A przynajmniej tak było do zeszłego tygodnia.
W związku z tym, że liczba czytających w internecie jest znikoma i nawet na Herbatce panuje ostry deficyt w temacie ludzi pisząco-czytających, kolejka w recenzowni zaczęła się niemiłosiernie wydłużać. Więc zażądano wrzucania tekstów bez kolejki (bo że nasza recenzownia jest głupia to słyszę regularnie od osób, które "wiedzą lepiej" jak prowadzić portal, bo są na nim zarejestrowani już ponad kilka miesięcy). Że wrzucanie poza kolejką łączy się automatycznie z brakiem recenzji to rzecz oczywista.
No i tu stajemy w punkcie genezy, którą obecni malkontenci uparcie negują. Bo komentarze nierecenzenckie to na Herbatce prawdziwe wydarzenie. Choć podobno to wina tego, że użytkownicy nie komentują, bo komentarze recenzenckie ich onieśmielają. Mhm... Bo komentują ciągle te same osoby i nowi nie chcą się mieszać... Mhm...W dziale bez recenzji poczują się swobodniej i ruszy lawina komentarzy... Mhm...
No i stoi sobie od tygodnia dział do którego nie ma kolejki i nie ma oczekiwania. Komentarzy też nie ma. A po tym samym czasie w recenzowni już byłoby ich pięć... Ale grunt, że tekst jest na stronie i pewnie zaraz jakiś błąkający się po sieci wielki wydawca go dostrzeże i zaproponuje fortunę za możliwość publikacji. Oczywiście w twardej oprawie i w milionowym nakładzie.
Gorący apel: znajdziecie się w jakimś nowym internetowym miejscu, nowej społeczności i coś Wam nie pasuje, coś się nie podoba, zanim zaczniecie się domagać rewolucji - poczekajcie. Rok, dwa... Bo zazwyczaj nawet, jak coś się wydaje bez sensu, to albo jest najlepszym możliwym rozwiązaniem, albo ma sens, którego nie potraficie dostrzec, bo za mało siedzicie w temacie. Gdybym urywała głowę każdemu nowemu, który po dwóch dniach na portalu przychodzi do mnie ze świetnymi radami i ostrzeżeniami (bo nie raz już słyszałam, że jak czegoś tam nie zastosuję, to portal padnie), to miałabym już ładnie udekorowany cały płot wokół ogrodu.

środa, 27 kwietnia 2016

Do trzech razy sztuka

Herbatka u Heleny, obecnie funkcjonująca jako "Pracownia literacko-artystyczna", ma swój oddział rękodzielniczy, który powstał w dwóch celach: zarobienia na utrzymanie "firmy" oraz odciągnięcia mnie od komputera, przy którym potrafię spędzić dwadzieścia godzin na dobę. W Pracowni powstają kubeczki i biżuteria. Co prawda tworzenie kubeczków w dużej mierze i tak łączy się ze ślęczeniem przy kompie, ale już biżuteria... to czysty relaks.
Moim największym konikiem jest chyba biżuteria montażowa. Koraliki, łańcuszki, szpilki itp. Uwielbiam łączyć kolory i faktury. Czasem też bawię się sznurkami i drutami. Mam bardzo długą listę technik, których chcę się nauczyć i materiałów, z których chcę skorzystać. Od czasu do czasu udaje mi się wcielić w życie kolejne projekty, z większym lub mniejszym powodzeniem.
Z tego też powodu ostatnie dwa weekendy upłynęły mi pod znakiem igły i nitki. I sznurków. I bardzo małych koralików.


To było moje trzecie podejście do techniki, do której nie mogłam się przekonać. Ale widziałam tak wiele pięknych bransoletek zrobionych w ten sposób, że z uporem maniaka podejmowałam kolejne próby. I w końcu zaskoczyło.
Technika jest ogólnie bardzo prosta, wymaga jednak bardzo dużej staranności i odpowiednich materiałów. Wcześniej próbowałam na większych koralikach i efekt niestety nie był zadowalający. Te ze zdjęcia powyżej są naprawdę cienkie, mają około 5 mm szerokości. Pojedynczo są dosyć niepozorne, dlatego stwierdziłam, że zrobię dla wprawy trzy. I tak się wciągnęłam, że zrobiłam ze wszystkich koralików, które akurat mi do tego projektu pasowały. Skończyło się na jedenastu.
Nie planuję wprowadzić ich do sprzedaży, bo nakład pracy w stosunku do efektu jest zbyt duży (zrobienie jednej zajmowało mi od czterdziestu minut do półtora godziny, w zależności od użytych koralików), ale pewnie jeszcze kiedyś do tej techniki wrócę. Ma tę zaletę, że kiedy już zrobi się zaczątek, to można się z "robótką" wpakować bez problemu do łóżka, bo nic się nie rozsypuje, nie gubi, nie kruszy... A satysfakcja jak najbardziej jest. Szczególnie, kiedy założy się na rękę cały zbiorek, który dopiero wtedy zaczyna wyglądać naprawdę imponująco.
Następne w planie są zabawy z tasiemkami. A na lepszą pogodę czeka duży zestaw żywic i silikonu, który dostałam na Boże Narodzenie i o którym bardzo obsesyjnie myślę...

niedziela, 24 kwietnia 2016

Ragnarok, Uroboros i tym podobne...

Prowadzenie portalu to przede wszystkim kontakt z użytkownikami. To ludzie tworzą takie miejsce, bez nich umiera. Moim zadaniem jest więc dbać, żeby jak najwięcej osób czuło się w Saloniku dobrze, nie nudziły się, nie walczyły ze sobą i chętnie tu wracały. To kurewsko trudne zadanie.
Zacznijmy od tego, że Herbatka u Heleny jest portalem literackim. To oznacza, że zrzesza konkretne grono osób: twórców. To nie jest miejsce, w którym hejterzy wyładowują się na gwiazdkach, mamusie lajkują fotosiki swoich dzieciaczków, frustraci usiłują każdemu wepchnąć w gardło swoje spiskowe teorie. Użytkownicy Herbatki to ludzie, którzy są kreatywni, twórczy i szukają publiki, odzewu lub ludzi podobnych sobie. Bardzo często to barwne osobowości, w lepszym lub gorszym tego słowa znaczeniu. Niektórzy skupiają się tylko i wyłącznie na aspektach literackich portalu, inni wciągają się w jego życie okołoliterackie. Czasem wciągają się bardzo mocno. I to się zazwyczaj niestety źle kończy.
Coś o tym wiem, bo Herbatka też powstała z mojego niezdrowego wciągnięcia się w inny portal. Mogę więc śmiało powiedzieć, że wszystkie etapy przeszłam na własnej skórze.
Takie osoby są zazwyczaj na początku nieufne. Długo badają nowe miejsce, nim odważą się bardzie zaktywizować. Kiedy to już nastąpi, żyją portalem "na maksa". To jest cudowny etap dla mnie, jako admina, bo kilka takich osób potrafi sprawić, że strona oddycha pełną piersią. Dzieje się dużo, a to zawsze procentuje - pojawiają się nowe osoby, nowe pomysły, panuje świetna atmosfera.
Niestety w wielu przypadkach kończy się to tym, że bardzo wżyty w portal użytkownik zaczyna sobie rościć do niego prawa. Znam miejsca, w których w ten sposób następuje cykliczna zmiana władzy. Zwłaszcza, kiedy pierwotny twórca portalu dawno już go sobie odpuścił i jest mu wszystko jedno, co się z jego dzieckiem dzieje. Nadaktywny użytkownik ma mnóstwo pomysłów, jak ulepszyć portal, co zmienić, niestety często też "kogo wyeliminować".
Ja mam co do Herbatki bardzo mocne poczucie własności. Można o mnie powiedzieć dużo złego, bo po prostu nie dzielę się władzą. Owszem, słucham pomysłów i propozycji, jeśli uznam je za dobre, to wprowadzam. Ale reaguję bardzo agresywnie na wszelkie próby manipulacji, zresztą identycznie, jak w normalnym życiu.
Co robi taki użytkownik, trafiając na mnie? Zaczyna po dobroci. Przedstawia mi swój pomysł jako lek na wszystkie bolączki portalu, często nie zdając sobie sprawy, że już coś takiego testowaliśmy lub że proponowało to już pięćdziesiąt osób przed nim. Użytkownik powołuje się na naszą znajomość, bo zazwyczaj na tym etapie należy już do "wewnętrznego kręgu", z którym mam kontakt także poza Herbatką i na swój wkład w życie Saloniku. Jeśli akcja nie idzie po jego myśli, zaczynają się groźby i szantaże... Dokładnie. "Jak tego nie zrobisz, opuszczę portal i bardzo dużo na tym stracisz", "oczy bolą, jak patrzę co robisz z Herbatką", "to kiedyś było takie cudowne miejsce, szkoda, że masz gdzieś jego dobro", "wypinasz się na użytkowników, dzięki którym ten portal żyje"... Nie ma miesiąca, żebym takich wiadomości nie dostawała. 
W jakiej wtedy jestem sytuacji? Generalnie bez wyjścia. Bo wiem już, że dla użytkownika, który stosuje takie zagrywki, czas na portalu się skończył. I nie ma w tym mojej winy. Tak naprawdę portal zmienia się cały czas. Każde odejście starego użytkownika, każdy nowy użytkownik, to drobna zmiana w DNA, czasem bardziej lub mniej widoczna, ale zawsze z jakimiś konsekwencjami.
"Ten portal nie jest już taki jak kiedyś". Boże, ile razy to słyszałam. Przez cztery lata istnienia Herbatki przetrwałam tyle zmian użytkowników, że nikt lepiej ode mnie nie wie, że to już nie jest ten portal, co kiedyś. A jednak nie potrafię się na to gadanie uodpornić.
W tym momencie na Herbatce trwa Ragnarok. Jest naprawdę źle. Nie pamiętam, czy kiedyś już tak było. Może i było, ale ja byłam inna i miałam więcej zapału i ognia. łatwiej znosiłam takie akcje. Bo użytkownicy odchodzą i nic z tym nie mogę zrobić. Niektórzy robią to po cichu, niewidocznie, a niektórzy (to zawsze są poeci...) muszą narobić szumu i zostawić po sobie mnóstwo gówna (przepraszam za słowo, nie znajduję lepszego). Boli to, że to nie są przypadkowe osoby, tylko ludzie, których zdążyłam poznać, przyzwyczaić się, często łączę z nimi jakieś plany. Takie zakończenie znajomości pozostawia uraz na długo. A ja później dowiaduję się od postronnych osób mnóstwa ciekawych rzeczy na swój temat, bo przecież gdzieś trzeba frustrację wyładować, a nie ma lepszego miejsca, niż konkurencyjny portal, na którym użytkownicy bardzo chętnie posłuchają, jakim to beznadziejnym portalem jest Herbatka, a Helena to złośliwa suka, która nie szanuje ludzi, którzy tyle dla niej zrobili...
Nie wiem, czy można się na takie chwile uodpornić. Wiem, jak czują się tacy użytkownicy (przypominam, też zrobiłam taką akcję na portalu, którym żyłam przez jakieś trzy lata), ale cokolwiek próbowałabym zrobić, mogę sprawę tylko pogorszyć. Dla nich to jest "dramat życia", a dla mnie po prostu kolejna porażka.
Ragnarok. Coś musi się skończyć, żeby mogło się zacząć coś nowego. Zaciskam więc zęby i czekam...

piątek, 22 kwietnia 2016

Kwietniowa Herbasencja

I wreszcie za mną. Nawet tak jakby na czas, biorąc pod uwagę daty publikacji wcześniejszych numerów.



Sama praca nad numerem nie zajęła dużo czasu, choć zdarza się, że niektóre numery idą wyjątkowo topornie. Tutaj problem polegał raczej na niemożności wygospodarowania wolnej chwili.
Nie ze wszystkich numerów jestem zadowolona wizualnie, ale z tego na pewno. Kolorystyka dobrana jest pod steampunkową sowę, autorstwa Emilii Michniewicz, o której pisałam wcześniej. Osobiście bardzo dobrze się w takich tonach czuję.
Nie miałam absolutnie pomysłu na wstęp. Tabula rasa, więc poza krótkim rysem historycznym i omówieniem numeru, nie ma tam nic. O poezji wypowiadać się nie będę, bo jakoś przeleciała mi w marcu obok.
Natomiast jeśli chodzi o prozę, to jest to bardzo solidny numer i pod względem autorów i poziomu tekstów. 

"Za siedmioma bilboardami" Przemek Morawski

Przemek Morawski, zwany podstuwakiem, to jedno z moich najbardziej wartościowych odkryć internetowych. Autor, którego pokochałam od pierwszego przeczytanego tekstu ("Corpus Nobile"). Ciężko mi uwierzyć, że było to aż pięć lat temu. Od tego czasu mocno ewoluował i poszedł w kierunku, w którym nam już nie tak bardzo po drodze, co nie znaczy, że przestałam uwielbiać jego teksty. "Za siedmioma bilboardami" to właśnie taki tekst nie w moim stylu, ale i chyba nie do końca w stylu Przemka. Absolutnie wariacka wizja z reklamami w roli głównej. Każdy, kto ogląda telewizję bez problemu zrozumie motywację tak autora, jak i bohaterów opowiadania. A jednak nie da się tu niczego przewidzieć. 
To zdecydowanie nie jest tekst dla wszystkich, ale jeśli ktoś gustuje w tekstach bez trzymanki, bezczelnie wywlekających wszelkie absurdy naszej codzienności, to będzie zadowolony.

"Czerwona poświata" Antoni Nowakowski

FortApache vel RogerRedeye, czyli Antoni Nowakowski to postać dosyć znana w kręgach internetowej fantastyki. I dosyć kontrowersyjna, raczej niezamierzenie. Śledzę jego karierę od wielu lat i jednego nie można mu odmówić: progresu. To przykład autora, który naprawdę wyciąga wnioski z komentarzy od czytelników i dobrze na tym wychodzi. Wcześniej zdarzały mi się zastrzeżenia do tekstów Antoniego, przez niektóre przedzierałam się z wielkim trudem. Do "Czerwonej poświaty" nie miałam zastrzeżeń żadnych. Czytałam z czystą przyjemnością, choć historia alternatywna, lekko podszyta sci fi to nie jest mój ulubiony gatunek literacki.

"Rosół z gołębia" Ewa Marchwińska

Ewa Marchwińska, czyli Werwena, póki co ma stuprocentową skuteczność, jeśli chodzi o liczbę tekstów zamieszczonych na Herbatce i w Herbasencji. I nie ma się co dziwić. Jej opowiadania mają w sobie to "coś", co bardzo dobrze rokuje. Już poprzedni, "Cesarzowa Tilisza", zrobił na mnie bardzo dobrze wrażenie, a i wiem, że na portalu fantastyka.pl został wybrany przez użytkowników najlepszym tekstem 2015 roku. Jest w pisaniu Ewy jakaś właściwa tylko kobietom magia, a jednocześnie daleko im od przesłodzenia i infantylności. A o to akurat w przypadku "Rosołu z gołębia" nie byłoby trudno, bo jest to kolaż znanych wszystkim baśni. I choć bajkowy ton utrzymany jest jak najbardziej, to jest w tym tekście także coś wyjątkowego i oryginalnego. Myślę, że to właśnie "to coś", co Ewa potrafi dać tekstom od siebie.

"Laleczki" i "Żołnierzyki" Jan Maszczyszyn 

Jan Maszczyszyn stoi u mnie "na jednej półce" z Przemkiem Morawskim. Jego odkrycie też zawdzięczam portalowi fantastyka.pl, choć w tym przypadku miłość rodziła się bardzo długo, bo ciężko jej było wzbić się ponad chaotyczny sposób pisania Jana - jahusza. Kiedy w końcu zaskoczyło, to już na maksa. W tym momencie mogę bez przesady stwierdzić, że nie znam drugiego autora z wyobraźnią choćby zbliżoną do pomysłów Jana Maszczyszyna.
"Laleczki" i "Żołnierzyki" można bez problemu omówić razem, bo łączy je wspólna tematyka - zabawki. Pod względem emocjonalnym te dwa opowiadanka rządzą numerem. Nastrój nadchodzącej katastrofy jest tak gęsty, że czytając nie mogłam się zdecydować, czy przerwać lekturę i dać sobie szansę na uspokojenie, czy jak najszybciej stawić czoła nieznanemu. 


Tyle na temat kwietniowej Herbasencji. Co do majowej mam bardzo poważne obawy, bo jak na razie wygląda na to, że nie bardzo będę miała co tam z prozy włożyć. Nie wiem jeszcze, jak rozwiążę ten problem, ale bardzo możliwe, że będzie to numer wyłącznie poetycki. Pierwsza taka sytuacja w niemalże czteroletniej historii portalu.
Nie ma się co martwić na zapas. Na razie czeka mnie popołudnie odpoczynku od literackiej części Pracowni i bardzo się z tego cieszę.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Bardzo zły tekst

Jak działają portale typu Herbatka? Zasada jest generalnie prosta: ktoś wrzuca swój tekst (opowiadanie, wiersz), ktoś go komentuje. Teksty bywają naprawdę różne. I absolutnie fantastyczne, i absolutnie do bani. Ja czytam wszystkie. W końcu to mój portal, więc wypada mi dawać dobry przykład.
Inna kwestia to podejście autora do pisania. Są początkujący autorzy, którzy mają świadomość braku umiejętności, ale się starają, chcą się rozwijać, chłoną wiedzę jak gąbka i z tekstu na tekst są coraz lepsi. Z takimi ludźmi naprawdę cudownie się pracuje, bo człowiek ma wrażenie, że jego poświęcenie (tak, to jest poświęcenie - czasu, uwagi, nerwów...) nie idzie na marne. Pisania naprawdę można się nauczyć. Znajomość kilku podstawowych zasad wystarczy, żeby tekst czytało się dobrze. Fabuła to zupełnie inna sprawa, ale teraz na myśli mam tylko i wyłącznie kwestię stylu. 
Przeciwnością autora powyżej jest weteran, który pisze "od zawsze" i wydaje mu się, że osiągnął doskonałość, choć tak naprawdę jego teksty nie nadają się do czytania. Jest to ktoś, kto zazwyczaj ma elementarne problemy z posługiwaniem się językiem polskim i sprawia wrażenie, jakby w życiu nie miał w ręku żadnej książki. Ale w swoim mniemaniu ma misję, jest natchniony, a niedoceniający go czytelnicy to swołocz i półmózgi.
Są to przypadki ekstremalne, ale niestety sporo ich w swoim życiu spotkałam. I właśnie wczorajszy dzień upłynął pod znakiem bardzo złego tekstu bardzo złego autora. Zdarza mi się, że czytając mam ochotę przegryźć sobie żyły, albo znaleźć autora i własną pięścią wybić mu z głowy pasję pisarską. Wczoraj półtora godziny poświęcone na opowiadanie, którego autor nie ma za grosz szacunku dla czytelnika, skończyło się migreną, która wyłączyła mnie z życia na resztę dnia. 
Dlaczego sobie nie odpuściłam? To niestety jedna z moich licznych schiz: są takie rewiry, w których jestem do bólu obowiązkowa. Nie potrafię porzucić zaczętego tekstu lub książki, choćby nie wiem jak były kiepskie. A na Herbatce męczy mnie każda nieprzeczytana proza. Do niektórych zbieram się nawet i pół roku, ale przeczytam, bo straszy na moim czytniku.
Cały czas się jednak zastanawiam, jak można tak bardzo nie szanować czasu drugiej osoby, a swojej pracy dawać tak żenujące świadectwo? Jak można pisać "od wieków", a uważać interpunkcję i gramatykę za chłopskie zabobony? Siedzę w tym "biznesie" dziesięć lat i nadal mi się to nie mieści w głowie. 
Chwilowo mam uraz do czytania czegokolwiek. Mam jednak nadzieję, że szybko minie, bo na czytniku mam  już zaczęte wyjątkowo smakowite, niepublikowane jeszcze nigdzie opowiadanie Marianny Szygoń... 

środa, 20 kwietnia 2016

Wtorek z Herbasencją

Wczorajsze popołudnie upłynęło nad okładką kwietniowej Herbasencji. Kiedyś od okładki i szaty graficznej zaczynałam pracę nad numerem, ostatnio jakoś brakuje mi do tego werwy. I pomysłów. Ciężko jest zdobyć fachowe zdjęcie na okładkę darmowego zina, kiedy nie można się za to odwdzięczyć pieniężnie. Dodatkowo wymyśliłam sobie, że okładka musi w jakiś sposób nawiązywać do herbaty. I pole do manewru drastycznie się kurczy.
Kiedyś o wykonanie fotografii prosiłam pasjonatów związanych z portalem, ale wykorzystałam już chyba wszystkich i nie chcę im się znowu narzucać (nienawidzę się narzucać, no nienawidzę...). Często robię zdjęcia sama, ale ile można? Na DeviantArcie też nie jestem już tak często, jak kiedyś i mało mam czasu na wertowanie miliardów stron z poszukiwaniem czegoś na temat i z małą choćby nadzieją, że autor zgodzi się na udostępnienie swojego dzieła. A jednak zdarzają się w tym temacie miłe niespodzianki :) 

Sto lat temu świetną grafikę specjalne na nasze potrzeby wykonał jeden z herbatkowiczów - Oscylator:




Dwa razy gościliśmy Weronikę Cieślę:







Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie Ewa Grześkow, herbatkowa Azazella, która wykonała dla nas całą serię zdjęć, w tym jedno, które zauroczyło mnie totalnie i do tej pory jest w moim top najładniejszych herbasencjowych okładek:





Ostatnio oszalałam ze szczęścia, kiedy fotografii użyczyła nam Oso Polar:





I tym razem też okładkę będę wspominać bardzo miło, choć się nie zapowiadało. Prace Emilii Michniewicz znam już od jakiegoś czasu i uwielbiam je całym sercem. Idealnie trafiają w mój gust. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz pomyślałam, że pięknie się zaprezentują w Herbasencji. 



Ciężki to był wybór decyzja została podjęta po żmudnym procesie eliminacji. Nie zdradzę jeszcze, które zdjęcie okładkę ozdobi, ale na dniach i tak wszystko stanie się jasne. Marzę, żeby wyrobić się z kwietniowym numerem do końca tygodnia.